O polityce, społeczeństwie i gospodarce...

O polityce, społeczeństwie, gospodarce i ludzkiej duszy...

"Wśród ludzi rozpowszechnił się głupi zwyczaj mówienia o ortodoksji jako o czymś ciężkim, nudnym i bezpiecznym. A przecież nigdy nie istniało nic bardziej niebezpiecznego i podniecającego niż ortodoksja" G. K. Chesterton

niedziela, 27 lutego 2011

O męskości: znać wolność wilka

Wilk Canis lupus to gatunek o skłonnościach terytorialnych, dużych przestrzeni, kochający wolność. Wilk jest wytrwałym wędrowcem. W poszukiwaniu partnerki potrafi w ciągu 2 tygodni przebyć ponad 600 km. Jest też wybornym myśliwym. Dzięki silnym mięśniom oraz ostrym kłom i pazurom potrafi być bardzo niebezpieczny. Wilk zna swoją siłę, dlatego demonstruję ją tylko czasami, dając swoim bliskim do zrozumienia, że mogą przy nim czuć się bezpieczni, natomiast wrogom by się go strzegli. Dawniej wilki były szeroko rozprzestrzenione na świecie, lecz ekspansja psa domowego Canis lupus f. familiaris mocno ograniczyła ich populację. A może inaczej. Intensywne polowania sprawiły, że wilków zaczęło na tym świecie ubywać, za to populacja psów, pochodząca z tej samej rodziny, zaczęła się niesamowicie wprost rozmnażać. Jak to możliwe? Odważne, silne i waleczne wilki oddały pola często tchórzliwym i ceniącym bezpieczeństwo ponad wszystko psom?

Nieraz dziki i wolny wilk spotykał będącego na usługach złych ludzi psa. Przystawał na chwilę i starał się zrozumieć psa, który nigdy nie oddalał się od domostwa swego pana. Przyglądał mu się bacznie i nie mógł pojąć cóż to za niewidzialny łańcuch powoduje, że pies nigdy nie wyruszał w świat zasmakować przygody. Kiedyś pewien młody i dzielny wilk zapragnął poznać życie psa do tego stopnia, że podkradł się bardzo blisko ludzkiej osady. Traf chciał, że jeden z psów wałęsał się po okolicy. Wilk podszedł do niego cicho. Pies zaskoczony, pełen przerażenia chciał uciekać. Wilk dał mu znak, by ten się nie obawiał. I zaczął go dopytywać, dlaczego tamten nie wyruszy z nim w świat i nie stanie się odważnym zdobywcą. Tamten spojrzał na wilka jak na szaleńca. Pies u ludzi dostawał codziennie michę pełną jedzenia, wieczorami mógł się wylegiwać przy kominku, a w ciągu dnia zawsze gdy chciał mógł się schować przed zagrożeniem, za ogrodzeniem. Miałby to wszystko zostawić w imię niepewnego jutra? W imię bliżej nieokreślonej przygody i zagadkowej wolności? Przecież nikt go nawet nie nauczył polować, czy umiałby znieść trudy wędrówki? Przecież nie umiałby być silnym i dumnym wilkiem. Tak mu się wydawało… Wreszcie pies zaczął przekonywać wilka by ten został u ludzi. Miałby pełną michę jedzenia, ciepły kominek i ochronę przed niebezpieczeństwem. Nie musiałby już nigdy o to się martwić. Ale wilk wiedział co znaczy wolność, wiedział co znaczy sprawność mięśni, hart ducha i smak przygody. Wiedział co znaczy smak porażki ale również znał smak zwycięstwa. Wiedział, że jego dusza potrzebuje przestrzeni. Spojrzał z pogardą na psa i pobiegł ku wiecznej przygodzie.

Czy pies rzeczywiście nie umiałby być silnym i dumnym wilkiem? Myślę, że umiałby, przecież ma tych samych przodków. Nikt mu jednak tego nie pokazał, nikt go nie nauczył jak się żyje na wolności. On musiałby porzucić to co zna: bezpieczeństwo, pełną miskę, brak odpowiedzialności za swoje wybory i zaryzykować, pójść w nieznane. Musiałby być gotów na trud, wysiłek, porażki i pusty żołądek po przegranej walce. Dopiero z czasem stałby się dumny i silny jak inne wilki...

"Panie chciałbym należeć do tych, którzy ryzykują swe życie,

którzy swe życie oddają!


Bo po co jest życie, czy nie po to by je dawać?

(...)

Spraw Panie, abym był zawsze otwarty na przygodę,

do której Ty mnie wzywasz.

(...)

Inni mogą sobie być grzeczni i ostrożni,

Powiedziałeś mi, że trzeba być szalonym.

Inni wierzą w porządek,

Powiedziałeś mi, żeby wierzyć w miłość.

Inni sądzą, że przede wszystkim trzeba zachować to, co się ma,

Powiedziałeś mi, że trzeba dawać.

Inni się urządzają.

Powiedziałeś mi, aby stale iść na przód i być gotowym

na ból i na cierpienie,

na porażki i na sukcesy,

aby ufności nie pokładać w sobie ale w Tobie,

żeby zagrać grę chrześcijanina nie dbając o konsekwencje,

i w końcu, zaryzykować własnym życiem,

licząc na Twoją miłość” [No 1]

piątek, 25 lutego 2011

"Nowy człowiek" jutra c. d.

Ciekawy artykuł uzupełniający mój wpis z 23 lutego http://okiemgenerala.blogspot.com/2011/02/pojawiy-sie-zarzuty-ze-poglady-ktore.html:

"Kierująca resortem Joanna Fedak postanowiła „pomóc zajętym, ale uczciwym rodzicom, którzy potrzebują do swoich dzieci pomocy niań”. Jak podał Dziennik Gazeta Prawna „za każdą opiekunkę zatrudnioną przy dzieciach legalnie, gmina opłacałaby składki na ubezpieczenia społeczne i zdrowotne od minimalnego wynagrodzenia”. Gdyby pracę zalegalizowała połowa pracujących obecnie w szarej strefie niań (ok. 100 tys.) budżet musiałby wyłożyć ok. 242 mln zł / rocznie. Idea jest więc prosta: matki pójdą do pracy po to, aby… w podatkach mogły odwdzięczyć się (!) za ministerialną pomoc (opłacą nie tylko nianie, ale i rozdzielających daninę urzędników).

Co ciekawe dopisany do ustawy żłobkowej pomysł pani minister wpisuje się w Strategię Lizbońską (obecnie pod kryptonimem: Europa 2020). Jej istotną częścią jest Europejska Strategia Zatrudnienia, która zobowiązuje kraje wspólnoty do objęcia „instytucjonalną opieką pozarodzinną m.in. 33 proc. dzieci w wieku 0-3 lata i 90 proc. dzieci w wieku od 3 lat do osiągnięcia wieku obowiązku szkolnego”. Według wyliczeń resortu obecnie tylko 2 proc. rodziców decyduje się zatrudnić opiekunkę; w większości rodzin jedno z rodziców decyduje się na pewien czas ograniczyć obowiązki zawodowe lub zwraca się o pomoc do rodziny. Zgodnie z ministerialną logiką zatrudnienie przez rodziców opłacanej z ich podatków niani nie tylko poprawi nasze euro-wskaźniki ale i pomoże wyrównać szanse kobiet i mężczyzn na rynku pracy (w domu z dzieckiem zwykle zostaje matka co jest – jak powszechnie w Unii wiadomo – przejawem patriarchalnego szowinizmu)."

http://nczas.home.pl/wiadomosci/polska/matki-do-pracy-aby-oplacic-urzednikow-i%E2%80%A6-nianie/

I znowuż wypada zadać pytanie: "Czy wszystko to nie wskazuje dostatecznie, że dziecko wychodzi poza granice rodziny i przechodzi spod opieki rodziców pod opiekę kolektywu?"

czwartek, 24 lutego 2011

Czy Polacy się bogacą?

"Komunikat Głównego Urzędu Statystycznego głosi, że w styczniu przeciętne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw wyniosło 3391,59 złotych brutto i było o 5% wyższe niż rok wcześniej."

Stały wzrost naszych wynagrodzeń to tylko iluzja, jak twierdzi Krzysztof Kolany z portalu Bankier.pl. Powołuje się on na inflację, która w zeszłym roku wyniosła 3,8% co już zmniejsza realny wzrost płac do 1,2%. Średnia płaca realna, po odjęciu inflacji i obciążeń podatkowych, wyniosłaby dziś ok. 1100 zł.
(Źródło: opracowanie Bankier.pl na podstawie danych Głównego Urzędu Statystycznego. )

Z tego wykresu można też wyczytać co innego. Mianowicie ogromny wzrost obciążeń fiskalnych, które powodują, że różnica między płacą realną, a nominalną rośnie jeszcze bardziej. Ten rok wpisuje się w tendencję wzrostu różnicy albowiem zwiększenie podatku VAT o 1-3% w zależności od produktów, powoduje, że siła nabywcza pieniądza spada, a zatem jest to kolejny podatek, tyle, że przesunięty w czasie. To spowoduje, że obciążenie fiskalne wzrośnie, a także, będziemy mieli do czynienia z dodatkowym czynnikiem zwiększającym inflację. Jest też projekt by zwiększyć podatek VAT na ubranka dziecięce z 8 do 23% (sic!). Najwyraźniej dzieci w tym kraju rodzi się jeszcze za dużo, w związku z tym rząd postanowił zwiększyć koszty ich utrzymania...

Jeszcze ciekawiej prezentuje się wzrost naszych wynagrodzeń w relacji do kursu złota:
(Źródło: Bankier.pl)

Z wykresu wynika, że nasze płace w relacji do kursu złota praktycznie nie wzrosły! Ewidentnie duży wpływ na ten stan rzeczy miał kryzys na przełomie 2008 i 2009 roku. Wydrukowano wtedy ogromną ilość pieniądza, co spowodowało, że złoto w relacji do dolara zaczęło drożeć. Niektórzy finansiści uważają, że po wpompowaniu bilionów dolarów w amerykańską i europejską gospodarkę cena złota jest niedoszacowana ok. dziesięciokrotnie.

To wszystko powinno nas ostrzec przed zbytnią ufnością w siłę naszej gospodarki. Ostaliśmy się jako "zielona wyspa" na oceanie kryzysu, niestety wysokim kosztem: deficyt budżetowy urósł do rekordowych rozmiarów. To również spowoduje galopującą inflację. ZUS jest na skraju bankructwa, a rząd unika prawdziwych reform. Kryzys dopadnie nas najprawdopodobniej po Euro 2012. Gospodarka bez dodatkowego bodźca zwolni, a wtedy może się ujawnić jej stan faktyczny.

Jaki jest sposób na przetrwanie lat chudych, które niewątpliwie nadchodzą? Kryzys gospodarczy może być dla każdego z nas dużą szansą, pod warunkiem, że będziemy dobrze do niego przygotowani. Na pewno stanieją wtedy nieruchomości, których cena cały czas utrzymuje się na zawyżonym, łatwością zaciągania kredytów, poziomie. Może wystąpić też tzw. hiperinflacja, czyli gwałtowny spadek wartości nabywczej pieniądza. Można się przed tym zabezpieczyć lokując pieniądze w srebro lub złoto albo w małe firmy usługowe, na których usługi popyt będzie również w latach kryzysu. Np.: kwiaciarnie, zakłady fryzjerskie, myjnie, warsztaty samochodowe.

"Polacy bogaćcie się! Bogaćcie się, każdy na swoją skalę. (...) Dążcie do tego aby móc zapewnić niezależność finansową, życiową swoim najbliższym, swojej rodzinie, swojej parafii i swojemu Kościołowi."

Więcej o wzroście płac:

środa, 23 lutego 2011

"Nowy człowiek" jutra

Pojawiły się zarzuty, że poglądy, które reprezentuje mój wpis z 21 lutego są rewolucyjne, tudzież oparte jedynie na moim skromnym doświadczeniu życiowym. (http://okiemgenerala.blogspot.com/2011/02/czy-one-to-wiedza.html) Niektórzy sugerują też jakoby były niezgodne z nauką Kościoła, a może nawet z teologią! Już spieszę z odpowiedzią: moje poglądy nie są rewolucyjne, są konserwatywne i są jak najbardziej zgodne z nauką Kościoła! Poniżej dwa teksty dowodowe.

Najpierw fragment tekstu Aleksandry Kołłątaj (1920 r.), dosłownie rewolucyjnego, pod znamiennym tytułem "Rodzina w ustroju robotniczym":

"Łatwość, z jaką można otrzymywać rozwody, jest źródłem nadziei dla tych kobiet, które czują się nieszczęśliwymi w życiu małżeńskim; przestrasza ona jednak inne kobiety, w szczególności zaś te, które przywykły uważać męża, jako „opiekuna”, jako jedyną podporę w życiu i te, które jeszcze nie zrozumiały, że kobieta powinna przyzwyczaić się do szukania i znalezienia tej podpory gdzie indziej, już nie w osobie męża, lecz w społeczeństwie, w państwie." (sic!)

Ten tekst jest o tyle ciekawy, że bardzo dokładnie opisuje problem:

"Dawniej działo się zupełnie inaczej: matka, będąc panią gospodarstwa, zawsze była w domu zajmując się obowiązkami domowymi i dziećmi, których nie przestawała pilnować swym bacznym okiem.
Dzisiaj zaś, od wczesnego poranku, aż dopóki fabryczny gwizdek nie zagwiżdże, śpieszy się robotnica do
pracy i znów, gdy wieczór nadchodzi, na odgłos gwizdka, spieszy do domu, by przyszykować zupę dla
rodziny i zrobić to co najpotrzebniejsze, ażeby nazajutrz, po kilku zaledwie godzinach snu, na nowo
rozpocząć swoją uciążliwą robotę. Takie życie zamężnej robotnicy, to nie życie, to rzeczywiste ciężkie
więzienie, to katorga! Nie ma więc nic zadziwiającego w tym, że w takich warunkach życia węzły rodzinne
rozluźniają się i sama rodzina coraz to więcej rozpada się. Po trosze, lecz stale, wszystko to, co dawniej
czyniło rodzinę jedną całością, zanika wraz z jej trwałą podstawą. Rodzina przestaje być koniecznością dla
swych członków, jak również i dla państwa. Starodawne formy rodziny stają się jedynie przeszkodą.
Cóż to jest, co w czasach ubiegłych czyniło rodzinę tak silną? Nasamprzód ten fakt, że mąż i ojciec
utrzymywał rodzinę; następnie, że ognisko domowe było jednakowo potrzebnym dla wszystkich członków
rodziny i wreszcie, że dzieci były wychowywane przez rodziców. Cóż się z tego wszystkiego pozostało
dzisiaj? Mąż, jak już widzieliśmy, nie jest już więcej jedyną podporą rodziny; żona jego, pracująca poza
domem, stała się mu pod tym względem równą. Nauczyła się ona zarabiać na swoje życie, częstokroć
również na życie dzieci i nieraz męża. Pozostaje się więc tylko jedna funkcja dla rodziny do spełniania,
mianowicie: wychowywanie i utrzymywanie dzieci podczas ich młodocianych lat.
"

I dająca do myślenia konkluzja:

"
Lecz cóż zostanie się dla rodziny z chwilą, gdy wszystkie te prace indywidualnej gospodarki
znikną? Pozostają się dzieci. Lecz i tutaj społeczeństwo robotnicze pośpieszy z pomocą rodzinie, zastępując
sobą rodzinę; społeczeństwo stopniowo zajmie się wszystkim tym, co dawniej spoczywało na barkach
rodziców.
(...)
Dzięki staraniom komisariatu publicznego kształcenia i społecznego dobrobytu w sowieckiej Rosji, wielkie postępy są czynione i już wiele rzeczy zrobiono, by ułatwić rodzicom sprawę wychowywania i utrzymywania dzieci. Są domy dla niemowląt, instytucje pielęgniarskie, gdzie matki mogą pozostawić drobne dzieci na dzień cały, ochronki, kolonie i domy dla dzieci, szpitale i zdrowotne ustronia dla chorych dzieci, restauracje, bezpłatne pożywienie w szkołach, bezpłatne dostarczanie książek szkolnych, ciepłego ubrania i butów dla wychowanków zakładów szkolnych. Czy wszystko to nie wskazuje dostatecznie, że dziecko wychodzi poza granice rodziny i przechodzi spod opieki rodziców pod opiekę kolektywu?
(...)
Rodzina z przeszłości, drobna i ciasna, ze swymi sprzeczkami pomiędzy rodzicami, ze swym wyłącznym
interesowaniem się swymi dziećmi, nie zbuduje nam człowieka jutrzejszego społeczeństwa. Nasz „nowy
człowiek” w naszym nowym społeczeństwie, będzie zbudowany przez socjalistyczne organizacje, takie jak
miejsca zabawowe, ogrody, domy i wiele innych instytucji, w których dziecko spędzi większą część dnia
pod opieką wykwalifikowanych wychowawców i które stworzą środowisko, w którym dziecko będzie
mogło wyrosnąć na świadomego komunistę zdającego sobie sprawę z potrzeb solidarności, towarzyskości,
wzajemnej pomocy i przywiązania do życia kolektywnego.
"

http://skfm.dyktatura.info/download/kollontaj01.pdf

A oto fragment dokumentu Kościoła, Encyklika Divini Redemptoris (1937 r.):

‎"11. (...) W szczególności zaś komunizm sprzeciwia się istnieniu jakiejś specjalnej więzi kobiety z rodziną i domem. Głosząc zasadę emancypacji kobiety spod władzy męża, wyrywa ją z życia domowego i opieki nad dziećmi i rzuca, na równi z mężczyzną, w wir życia publicznego, zaprzęga ją do pracy w produkcji kolektywnej, a troskę o gospodarstwo domowe i potomstwo przerzuca na społeczność(9). Na koniec wydziera się rodzicom prawo wychowywania dzieci, przypisując je wyłącznie społeczności. Rodzice zatem, jeśli mogą wychowywać dzieci, to tylko w jej imieniu i z jej polecenia."

http://www.opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/pius_xi/encykliki/divini_redemptoris_19031937.html

Swoją drogą te wszystkie zapowiedzi realizują się na naszych oczach. Rządowi nie wystarcza obniżenie wieku nauczania do lat 5. Już słyszymy zapowiedzi obowiązkowej "nauki" przedszkolnej od lat 3! Rodzicowi już nie wolno też w Polsce decydować o tym, jakie metody wychowawcze i dyscyplinujące są dla jego dzieci odpowiednie. Ustawa o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie zakłada, że każdy rodzic jest potencjalnym agresorem w stosunku do dziecka, a jedyny ratunek przed tą agresją w pracownikach socjalnych."Czy wszystko to nie wskazuje dostatecznie, że dziecko wychodzi poza granice rodziny i przechodzi spod opieki rodziców pod opiekę kolektywu?"

Jaki sposób ma nasz premier na kryzys demograficzny? "Róbcie dzieci". Jasne! Kobiety, noście przez dziewięć miesięcy pod swoim sercem, a następnie z bólem i poświęceniem rodźcie dzieci po to by po urodzeniu oddać je państwu pod opiekę "kolektywu"! A później na blogach piszcie: "Swoją córeczkę widzę wieczorem max tylko przez godzinę (jak zdążę), do tego dochodzą wyjazdy służbowe prawie co tydzień na dwa/trzy dni.

Gryzie mnie oczywiście to, że moje dziecko większość dnia spędza z niania (kochaną panią ale jednak niania:) Martwi mnie to, jaki będzie to miało na nią wpływ. Bo to ja chcę ją uczyć, wychowywać i pokazywać świat.
Ale - nie chcę zrezygnować z pracy i zostać w domu. Potrzebuję własnego życia, nie jestem typem matki gotowej poświęcić wszystko dla dziecka."

wtorek, 22 lutego 2011

Miej scyzoryk, który dobrze tnie


„Ktoś zapytał mnie pewnego dnia – opowiada Baden-Powell – jaki jest najlepszy sposób na szczęście? Odpowiedziałem: zrób dobry uczynek każdego dnia i miej scyzoryk, który dobrze tnie.”

Dobry uczynek w umyśle skauta powinien być czymś więcej niż zewnętrznym przejawem naszej uprzejmości lub naszego poczucia moralnego obowiązku, to również przejaw naszej zręczności, naszej zdolności do wybrnięcia z kłopotów w każdej sytuacji. To powinien być dla nas samych sprawdzian czy jesteśmy zaradni we wszystkich okolicznościach. Oznacza to zawsze czujne zainteresowanie, wolę podejmowania każdego działania, które się nadarza. Wymusza decyzję wykonania zadania zawsze dobrze i do końca.

„Miej scyzoryk, który dobrze tnie” - Baden-Powell z właściwym sobie humorem ma oczywiście na myśli: miej siekierę dobrze naostrzoną, linę dobrze zwiniętą, torbę dobrze wyposażoną. Chce powiedzieć, że wszystko co jest przydatne powinno być zawsze gotowe do użycia. [ABC Camp]



poniedziałek, 21 lutego 2011

Czy One to wiedzą?

Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu mamy do czynienia w Polsce (za przykładem zresztą tzw. cywilizacji zachodniej) z czymś, co nazwałbym prześmiewczo „terrorem antylaktacyjnym”. Wzorem komunistycznych propagandystów pewne grupy próbują wmówić matkom, że istnieje coś takiego jak terror laktacyjny, i że nie jest on wewnętrznym głosem sumienia ale wyrzutem społeczeństwa...

...Społeczeństwo, jak wiemy, jest masą niezwykle nieprzewidywalną. Zazwyczaj działa „korzystnie” i w sposób absolutnie zachwycający „rozumie” wiele pomysłów, które trzeba przecież przeprowadzić w imię „postępu”. Nawet jeśli nie podchwyci ich od razu, jest wiele „autorytetów”, które wytłumaczą społeczeństwu jakie myślenie jest właściwe. A społeczeństwo, z charakterystyczną dla siebie nowoczesnością, zachowujące się przed chwilą jak „owce nie mające pasterza” w stadnym pędzie „mądrość nabędzie”. Czasem jednak obywatele zachowują się niesfornie i nie wszystkie zmiany tolerują. W tym przypadku na pewno robią to z zawiści. Zazdroszczą może, że młode matki, jeśli nie będą karmiły piersią szybciej się wzbogacą, a na dodatek, pracując na trzy etaty wzbogacą się potrójnie?...

Problem jest taki, że społeczeństwo w tym wypadku myli się i tak naprawdę nie wie, co powinno na ten temat sądzić. W związku z tym w państwie prawa (a jakże, ten przydomek może tłumaczyć niemal wszystko) są ogłaszane specjalnie konkursy, powstają fundacje, które nagradzają „właściwy” sposób myślenia. No więc mamy różne akcje typu: „Mama w pracy”, „Pracująca mama” itd... Naprawdę piękne inicjatywy ale po co w zasadzie te wszystkie akcje?

Gdyby od lat nie próbowano nam wmówić, że praca jest „okej”, pozwala nam się realizować, rozwijać, zachowywać równowagę psychiczną, Bóg wie co jeszcze, zapewne te wszystkie akcje nie miałyby najmniejszego sensu. Żadna kobieta nie dałaby się namówić na pracę, na „trzech etatach”. A tak, wiele osób uwierzyło już w bajkę o żelaznym wilku i szuka czegoś tam, gdzie nikt nigdy tego nie widział. Ma się wrażenie, że grzech pierworodny był błogosławieństwem, bo dzięki niemu możemy „w pocie czoła zdobyć pożywienie”, a tak mielibyśmy wszystko za darmo! A może właściwie to jest taki męski spisek. Bóg powiedział do Ewy „odtąd w bólu będziesz rodzić” i zataił zapewne, że konsekwencje grzechu pierworodnego, które spotkały Adama to nie jest żadna kara ale nagroda, a jeśli nawet kara to całkiem przyjemna! Wreszcie nie musimy się zadręczać jakimiś potrzebami wyższymi. Mamy naszą przyjemną pracę, dzięki której realizujemy się o wiele lepiej niż bez niej, zapominamy o miernej rzeczywistości i możemy jej poświęcić całe nasze życie, a na koniec umrzeć szczęśliwymi, że „zrealizowaliśmy” się uprzednio w pracy. Ewa poniosła wszystkie konsekwencje grzechu! Cóż za optymistyczna dla nas mężczyzn wizja życia!

Ja się jednak zaliczam do odmieńców. Ja w to nie wierzę. Nie wierzę, że praca uczyni mnie szczęśliwym i nie wierzę, że pozwoli mi na samorealizację. Tym bardziej nie wierzę, że praca uczyni kobiety bardziej szczęśliwymi niż macierzyństwo i karmienie własną piersią. Prawda jest taka, że większość ludzi „realizuje się” w pracy wykonując monotonne czynności, jak na przykład panie na poczcie, które walą pieczątką, albo panowie na budowie w inny sposób ciężko pracując. Nawet praca, które daje jakąś satysfakcję, pozwala coś osiągnąć, składa się z wielu dni trudów, w czasie których naprawdę trudno szukać wytchnienia i nie ma w niej miejsca na realizowanie jakichkolwiek wyższych potrzeb. Chyba, że ktoś idzie na skróty ale wtedy i tak, wcześniej czy później poniesie konsekwencje swoich czynów.

Osobiście wolałbym nie pracować. Wolałbym by pracowały za mnie moje aktywa. Swój wolny czas chętnie bym wykorzystywał na spotykanie się w klubach dyskusyjnych, działalność charytatywną i hobbystyczną. Zresztą chyba wszyscy mężczyźni wiedzą, że w „pracy” niczego nadzwyczajnego nie ma. Ale czy One to wiedzą?

czwartek, 17 lutego 2011

NPR - czy "jest OK"?

Zaprawdę dziwną to logiką, posługują się niektórzy katolicy, usprawiedliwiając swoje poparcie, a czasem wręcz promocję Naturalnego Planowania Rodziny. Kościół dopuszcza stosowanie tej metody w szczególnych przypadkach, jednakże wielu katolików promuje ją, tak jak byłby to nieodłączny element katolickiej rodziny, świadczący o jej jakości.

Otóż, jak twierdzą, stosowanie NPR w celu przeciwdziała zapłodnieniu, mimo braku obiektywnych przeszkód do posiadania dzieci, różni się od stosowania innych metod przeciwdziałania zapłodnieniu. Głównym argumentem jest to, że sztuczne metody antykoncepcji są ingerencją w naturalny rytm organizmu, w płodność albo, w przypadku metod mechanicznych, występuje ingerencja w intymną więź między małżonkami. W dyskusji podnoszony jest również argument o wolności, którą zostaliśmy przez Boga obdarzeni, również po to by zaplanować sobie rodzinę. Pragnę zaznaczyć, że sam do niedawna byłem bezkrytycznym zwolennikiem stosowania NPR bez ograniczeń. Od niedawna, w wyniku moich przemyśleń, inspirowanych kilkoma artykułami, zaczął do mnie docierać brak logiki i niekonsekwencja, w tym wybiórczym podejściu do antykoncepcji.

Co do argumentu ingerencji w płodność, ludzką biologię, argument taki mógłby zadowolić co najwyżej naturystę, wszakże nie katolika, który pragnie żyć, w codziennym swoim życiu Ewangelią, w czym nie zawsze biologia mu pomaga! Z punktu widzenia katolika liczy się cel i efekt działania. A cel i efekt w przypadku zarówno NPR, jak i sztucznej antykoncepcji jest ten sam. W obu przypadkach jest to uniknięcie ciąży, do której mogłoby dojść w wyniku współżycia. Ciekaw jestem jak się ma decyzja o przeciwdziałaniu zapłodnieniu metodą NPR do odpowiedzi na pytanie, które ksiądz zadaje w czasie zaślubin młodej parze: "Czy chcecie z miłością przyjąć i po katolicku wychować potomstwo, którym was Bóg obdarzy?".

W przypadku metod mechanicznych, niewątpliwie następuje ingerencja w akt małżeński. Jest to jednak tylko i wyłącznie argument przeciw stosowaniu sztucznej antykoncepcji. Ten fakt nie może być wytłumaczeniem dla stosowania NPR.

Argument o wolności do planowania sobie rodziny, wedle swoich pragnień, jako wytłumaczenie dla nieograniczonego stosowania NPR jest również nieuzasadniony. Dla mnie wystarczającym kontrargumentem jest odpowiedź na zacytowane wyżej pytanie zadawane podczas zaślubin. Czy znaczenie słowa "przyjąć" współcześnie wyewoluowało do znaczenia "zaplanować"? Cóż to za chęć przyjęcia Bożego daru, która stawia, zaplanowane przez rodziców limity? Kolejnym kontrargumentem jest możliwość całkowitej abstynencji do czasu zdecydowania się na dziecko. O ile całkowita abstynencja stoi w sprzeczności z celem małżeństwa i jej zamiar może być przeszkodą w zawarciu ważnego związku małżeńskiego, o tyle czasowa abstynencja jest uzasadniona, a nawet często konieczna ze względu na różne życiowe sytuacje. Czasowa abstynencja zakłada jednak całkowitą rezygnację ze współżycia na pewien okres. W przypadku stosowania NPR występuje współżycie i jednocześnie próba uniknięcia poczęcia. W tej sytuacji małżonkowie mogą być równie zamknięci na życie i bać się niechcianej ciąży jak małżonkowie stosujący inne metody antykoncepcji. Dlatego, moim zdaniem NPR może oddalać małżonków od siebie i od gotowości na przyjęcie nowego życia równie skutecznie, jak sztuczna antykoncepcja.

Doprawdy niesamowity jest dla mnie trend, który daje się zauważyć na niektórych katolickich forach. Otóż, panie opisują na nich jak radzą sobie, w tych trudnych chwilach, gdy "mają ochotę na męża" w momencie kulminacji cyklu miesiączkowego, a przecież zostały nauczone na naukach przedmałżeńskich, że każde dziecko musi być starannie "zaplanowane". Panie bynajmniej nie sprawiają wrażenia znajdujących się w bardzo trudnej sytuacji materialnej, bądź zdrowotnej. Są to też, z reguły panie młode, które nie mają dzieci w ogóle, czasem jedno lub dwoje. Moim zamiarem nie jest potępianie par, które w ten sposób postępują. Nie każdy musi być równie otwarty na Bożą łaskę, nie każdy dostaje wystarczającą ilość talentów. Ale, na litość Boską, dlaczego te pary mają być wzorem katolickiej rodziny? Dlaczego NPR jest promowane na katolickich kursach przedmałżeńskich? Chyba najwyższy czas by ktoś zaczął panie i ich mężów, stosujących NPR bez poważnej przyczyny uświadamiać, że ich trud i poświęcenie są zupełnie daremne i nagrody za to w Niebie nie otrzymają. A inna perspektywa jest taka wdzięczna: korzystać z uroków dni płodnych i przyjmować trud poczęcia, i wychowania dzieci, na Bożą chwałę!

środa, 16 lutego 2011

"społeczeństwo szwajcarskie nie dojrzało"

Blisko 60% Szwajcarów opowiedziało się w referendum przeciwko zakazowi przechowywania broni palnej w domach. Wedle pomysłodawców tegoż referendum "tradycja okazała się dla Szwajcarów ważniejsza niż zagrożenia, jakie niesie ze sobą posiadanie broni".

Na wstępie trzeba zadać sobie pytanie: jaki jest powód obowiązującego dziś pozwolenia na przechowywanie broni w szwajcarskich domach? Otóż Szwajcaria od wieków jest tzw. państwem neutralnym i unika uczestnictwa we wszelkich konfliktach zbrojnych. W związku z tym, szwajcarskie siły zbrojne, liczą jedynie ok. 3,5 tys. żołnierzy w służbie czynnej. Z tego powodu każdy mężczyzna, który ukończył 19-sty rok życia, zobowiązany jest do odbycia służby wojskowej. Jest to swego rodzaju męska inicjacja. Po jej odbyciu otrzymuje broń i amunicję (50 szt.), następnie ma obowiązek przez 10 lat utrzymywać tę broń w stanie gotowości do użycia i co roku uczestniczyć w wojskowych ćwiczeniach.

Nie poruszam tematu pozwolenia posiadania broni w ogóle. Wszakże, jeśli zakładamy, że Szwajcarzy mogą ignorować zakaz posiadania broni poza domem, równie dobrze możemy założyć, że mogą ignorować zakaz posiadania broni w ogóle. No więc jakie zagrożenia niesie ze sobą posiadanie broni palnej w domach?

Głównym argumentem pomysłodawców referendum jest to, że posiadając broń palną w domu łatwiej popełnić samobójstwo. Jest to słuszny argument wychodząc, z założenia, że państwo ma pierwszeństwo w decydowaniu o czyimś prywatnym życiu. Czy jest to słuszny argument z katolickiego punktu widzenia? Czy samo posiadanie broni może być przyczyną chęci popełnienia samobójstwa? Z pewnością nie! Samo posiadanie broni nie jest, z moralnego punktu widzenia ani dobre, ani złe. Jest to narzędzie, które podobnie jak siekiera może być wykorzystane w dobrym i złym celu. Z libertyńskiego punktu widzenia, ten argument również wydaje się zabawny. Oto przecież, w wielu państwach, lewicowe lobby walczą o prawo do "godnego umierania" poprzez eutanazję, jakże więc wytłumaczyć chęć ograniczenia możliwości skrócenia sobie życia przy użyciu broni palnej, która skraca ból umierania i w tym sensie ułatwia popełnienie samobójstwa?

Faktem jest, że posiadanie broni w Szwajcarskich domach, a przez to zdolność społeczeństwa szwajcarskiego do obrony cywilnej, w razie agresji zewnętrznej, może być niedoścignionym wzorem dla innych społeczeństw. Prowadzenie działań wojennych przeciwko Szwajcarom, na ich własnym terenie, musiało by być dla ewentualnego agresora przekleństwem. Szwajcarska rzeczywistość powoduje też, że każdy złodziej poważnie przemyśli ewentualny rabunek helweckiego domostwa, a każdy szwajcarski mężczyzna może czuć się odpowiedzialny za bezpieczeństwo swojego domu i kraju. Czy w związku z tym, warto rezygnować z tych wszystkich korzyści, ze względu na małą grupę samobójców, którzy zawsze mogą znaleźć alternatywne rozwiązanie by osiągnąć cel, którym jest pozbawienie siebie życia?

Gdybym był Szwajcarem też uznałbym, że nie warto!

wtorek, 15 lutego 2011

c. d. przedstawienia się

‎"Katolicy nie uważali woli Boga za absolutnie niezgłębioną, ani jego praw moralnych za czysto arbitralne. Czyny nie były dobre tylko dlatego, że Bóg tak powiedział; Bóg tak powiedział, ponieważ czyny były dobre. Tak więc od świata materialnego po świat zasad moralnych, Bóg był uosobieniem racjonalności i porządku." jak pięknie napisał Thomas Woods jr w swojej książce pt. "Kościół a wolny rynek. Katolicka obrona wolnej gospodarki".

Z taką postawą, postawą wybitnie katolicką, w pełni się utożsamiam. A zatem prawa moralne, których naucza Kościół Chrystusa, są głęboko zakorzenione we wnętrzu naszego człowieczeństwa, jest to nasz duchowy "kod genetyczny". Gdy postępujemy z nim w zgodzie - radujemy się, czujemy się szczęśliwymi; gdy sprzeniewierzamy się temu co jest w nas zakodowane - oddalamy się od pełni szczęścia. Bóg wie co nas konstytuuje, jaki jest "wzór" naszego "działania" - człowieczeństwa. Możemy się nie zgadzać z treścią naszego "kodu" ale to nie oznacza, że on się zmienia. Nie zgadzając się na zawartość "kodu" oddalamy się od prawdy o nas samych, gubimy sens, nie wiemy co czyni nas prawdziwie szczęśliwymi.

Moje wszystkie poszukiwania w dziedzinie polityczno-społeczno-gospodarczej, którym dam zapewne upust na tymże blogu, wychodzą właśnie z tego katolickiego założenia. Mogą często brzmieć arbitralnie ale wywodzą się one z przekonania, że zostaliśmy stworzeni przez Najwyższego w sposób niezwykle doskonały w konkretnym celu. Tym celem jest wybieranie już tu na ziemi, w sposób nieskończenie wolny dobra, które czyni nas szczęśliwymi już w życiu doczesnym, a co więcej prowadzi nas do szczęśliwego życia wiecznego.

Uważam Rze rozczarowanie

Drugi numer nie przekonuje mnie, że trzeci będzie lepszy od drugiego. Od tygodnika, mającego zamiar być "konserwatywno-liberalnym", oczekiwałbym zagłębienia się w tematy bardziej ponadczasowe, pójścia w głąb, a nie uczestniczenia w bieżących, politycznych przepychankach. Komentarz codziennych wydarzeń z życia politycznego należy wszakże do dzienników. Ktoś ze znajomych słusznie zauważył, że w tygodniku "Uważam Rze", dużą część zajmują artykuły, które w całości nie zmieściły się w Rzepie. Naprawdę żałuję, miałem nadzieję, że nieskrępowane, wolne myślenie dziennikarskie znajdzie w Polsce nową przestrzeń.

A zatem ze smutkiem odnotowuję, iż nadal jedynym tygodnikiem konserwatywno-liberalnym, który poświęca wiele stron sprawom rzeczywiście istotnym, nie bojąc się łamania politpoprawności, pozostaje "Najwyższy Czas!".