O polityce, społeczeństwie i gospodarce...

O polityce, społeczeństwie, gospodarce i ludzkiej duszy...

"Wśród ludzi rozpowszechnił się głupi zwyczaj mówienia o ortodoksji jako o czymś ciężkim, nudnym i bezpiecznym. A przecież nigdy nie istniało nic bardziej niebezpiecznego i podniecającego niż ortodoksja" G. K. Chesterton

środa, 21 grudnia 2011

Czy Kościół powinien iść z „duchem czasu”?

Wielokrotnie słyszymy z ust niektórych ludzi, że Kościół Katolicki powinien iść z „duchem czasu”, że powinien bardziej adoptować się do współczesnych potrzeb i być bardziej otwarty na świat. Poglądy te wyrażają zarówno osoby nigdy nie włączone do wspólnoty Kościoła (ciekawe zatem w jakim celu wypowiadają się na Jego temat?), jak i osoby uważające się za katolików, natomiast w sposób jawny podważające Magisterium, a zatem de facto się z niego wykluczające. Są też ludzie, którzy starają się generalnie postępować w życiu zgodnie z zasadami Kościoła lecz, gdyby była możliwość ich erozji, na nowe dictum chętnie by przystali.

Pójście z „duchem czasu”, czy za „znakami czasu” to dla mnie nic innego jak pójście za „światem”. Jest to podążanie za aktualnymi trendami myślenia odpowiadającymi ogółowi społeczeństwa, ze względu na aktualny ogląd sytuacji, w której się ono znajduje. To zjawisko nie musi się odnosić jedynie do naszych czasów. Trzeba podkreślić, że myślenie to ze względu na chwilową „aktualność” może być pozbawione w zupełności obiektywizmu, a także prawdy o człowieku. Ale oczywiście może zawierać również prawdę, jest takie prawdopodobieństwo.

To czy Kościół powinien kierować się w aktualizacji swojej nauki „znakami czasu” czy „duchem czasu”? Postanowiłem odpowiedzi na to pytanie poszukać w Piśmie Świętym. Nie śmiem bynajmniej brać się za szczegółową interpretację poszczególnych fragmentów Pisma. Pozwolę sobie jedynie zestawić fragmenty, które w mojej ocenie nie pozostawiają żadnych złudzeń. Dlaczego właśnie Pismo? Pismo jest źródłem nauki o Kościele (nie jedynym). Jest tym Pismem, któremu moderniści nie mogą zarzucić „przedsoborowości”, gdyż jest fundamentem naszej wiary. W przypadku zanegowania Ewangelicznego przesłania, chrześcijaństwo traci sens. Tym bardziej nie mogą go zanegować katolicy uznający tradycyjne poglądy. Wydaje się, że Pismo Święte może być, w tej sytuacji, doskonałym pomostem.

Zacznę od Świętego Jana, który temat porusza często i dość spójnie:

„A sąd polega na tym, że światło przyszło na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło: bo złe były ich uczynki. Każdy bowiem, kto się dopuszcza nieprawości, nienawidzi światła i nie zbliża się do światła, aby nie potępiono jego uczynków. Kto spełnia wymagania prawdy, zbliża się do światła, aby się okazało, że jego uczynki są dokonane w Bogu” (J 3,19-21)

„Jeżeli mnie miłujecie, będziecie zachowywać moje przykazania. Ja zaś będę prosił Ojca, a innego Pocieszyciela da wam, aby z wami był na zawsze – Ducha Prawdy, którego świat przyjąć nie może, ponieważ Go nie widzi ani nie zna.” (J 14,15-17)

„Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. Nie tak jak daje świat, Ja wam daję.” (J 14,27)

„Jeżeli was świat nienawidzi, wiedzcie, że Mnie pierwej znienawidził. Gdybyście byli ze świata, świat by was kochał jako swoja własność. Ale ponieważ nie jesteście ze świata, bo Ja was wybrałem sobie ze świata, dlatego was świat nienawidzi. (…) Ale to wszystko wam będą czynić z powodu mego imienia, bo nie znają Tego, który Mnie posłał.” (J 15,18-21)

„Ja im przekazałem Twoje słowo, a świat ich znienawidził za to, że nie są ze świata, jak i Ja nie jestem ze świata. Nie proszę, abyś ich zabrał ze świata, ale byś ich ustrzegł od złego. Oni nie są ze świata, jak i Ja nie jestem ze świata.” (J 17,14-16)

„Ojcze sprawiedliwy! Świat Ciebie nie poznał, lecz Ja Ciebie poznałem i oni poznali, żeś Ty mnie posłał. Objawiłem im Twoje imię i nadal będę objawiał, aby miłość, którą Ty Mnie umiłowałeś, w nich była i Ja w nich.” (J 17,25-26)

Święty Jan w sposób niezwykle wyrazisty i konsekwentnie stawia na przeciwległych biegunach „świat” i Chrystusa oraz Jego uczniów. Po której stronie powinien stać Kościół?

wtorek, 29 listopada 2011

SZCZĘŚCIE ORŁA

W czasie sobotniego Forum Młodych Jacek Pulikowski, znany specjalista z zakresu poradnictwa rodzinnego, plastycznie zobrazował to, co czasem trudno przedstawić. Dlatego pozwolę sobie, te spostrzeżenia opisać. Sprawa dotyczy szczęścia.

Zgodnie z wykładem Pana Jacka szczęście nie jest czymś subiektywnym, zależnym od osobistych preferencji ale jest obiektywną prawdą. Łącząc szczęście z istotą ludzką, czyli tworząc pojęcie „szczęście człowieka”, mamy do czynienia z, jeszcze bardziej określoną prawdą. Człowiek może myśleć, że to co robi kieruje go w stronę szczęścia; więcej, może myśleć, że jest szczęśliwy, a jednocześnie nie doświadczać prawdziwego szczęścia.

Pulikowski posłużył się tutaj bardzo dobrym przykładem orlego pisklęcia chowanego wśród kur. Orzeł, który wychowa się z kurami, który nigdy nie wzbije się w powietrze i będzie dziobał ziarno, nie będzie szczęśliwym orłem. Ten orzeł nie będzie w stanie wyobrazić sobie innego życia, gdyż nigdy innego nie doświadczył, ale on szczęśliwy nie będzie…

Współcześnie jesteśmy często wychowywani w takim otoczeniu i w takiej atmosferze, że możemy nie znać tego co czyni nas prawdziwie szczęśliwymi. Słysząc o tym co może nas czynić szczęśliwymi możemy to odrzucać, gdyż ciężko nam uwierzyć w coś czego nie doświadczyliśmy. Temu orlęciu, chowanemu z kurami, też na pewno ciężko było by uwierzyć, że może wznieść się setki metrów nad ziemię i się nie zabić. Wygląda na to, że oddalenie się współczesnego człowieka od Boga, doprowadziło w istocie do oddalenia się człowieka od siebie samego. Dlatego musimy dziś często wkładać spory wysiłek w poszukiwanie prawdy by ją zacząć odkrywać.

czwartek, 24 listopada 2011

DOKTRYNA WARUNKOWEJ RADOŚCI

Postaram się teraz streścić i skomentować ciekawą doktrynę, sformułowaną przez Chestertona w „Ortodoksji”. Zauważa on, że większość bajek dla dzieci, zawiera pewną regułę, tłumaczącą jak w życiu można osiągnąć szczęście. Jest to ta bajkowa mądrość niczym z przypowieści, którą wychwycić nie łatwo ale dla dzieci jest ona dość oczywista.

"Ton bajkowej wypowiedzi zawsze jest podobny: „Możesz zamieszkać w pałacu ze złota i szmaragdów, jeśli nigdy nie powiesz słowa "krowa"”; albo: „Będziesz żył szczęśliwie z królewską córką, jeśli nigdy nie pozwolisz jej patrzeć na cebulę”."

Odrobinę wcześniej Chesterton nie może się pogodzić z tym, że naukowcy nie zachwycają się cudem Stworzenia. Starają się za wszelką cenę je „uziemić”, znormalizować, uzasadnić poprzez stworzenie „prawa”. Pisarz argumentuje, że to, że np. jabłoń co roku kwitnie, a później wydaje jabłka, jest cudem. I również to, że wiele jabłoni robi to w podobny sposób, co roku i w podobnych porach roku – jest cudem. A teraz wróćmy do bajek. W każdej bajce wg. Brytyjczyka, wielkie sprawy, ogromne szczęście przyprawiające o zawrót głowy, zależą od jednego drobnego czynu, zdarzenia, którego trzeba się wystrzegać. Przypatrzmy się Śpiącej Królewnie: „Będzie żyła długo i szczęśliwie jeśli nie dotknie wrzeciona”. Kopciuszek otrzymał karetę i sukienkę z krainy czarów ale musiał wrócić do domu przed północą.

"Zrozumiałem, że tak samo jest z ludzką radością (…); szczęście zależy od zaniechania czynu którego mógłbyś dokonać w każdej chwili. Na dodatek bardzo często nie jest jasne, dlaczego nie powinieneś tego robić."

Chesterton, podobnie jak i ja, nie widzi w tym żadnej niesprawiedliwości.

"Gdyby trzeci syn młynarza poprosił wróżkę: Wyjaśnij mi, dlaczego nie powinienem stawać na głowie w zaczarowanym pałacu”, miałaby ona prawo odpowiedzieć: „W takim razie ty wyjaśnij, skąd się wziął zaczarowany zamek”. Jeżeli Kopciuszek zapytałby: „Jakim cudem mam wyjść z balu o północy?”, jej matka chrzestna mogłaby odpowiedzieć: „A jakim cudem możesz na nim być do północy?”."

Dalej Chesterton zauważa, że żadne z wymagań, na które miałby przystać nie mogłoby być dziwniejsze niż sam fakt możliwości np. posiadania na własność skrawka ziemi, życia, oddychania, śmiania się itd...

"Wytrwanie przy jednej kobiecie to niewielka cena za możliwość ujrzenia kobiety w ogóle. Narzekanie, że wolno mi się tylko raz ożenić, przypominało według mnie narzekanie, że wolno mi się było tylko raz urodzić. Cała ta gadanina wydawała mi się zupełnie niewspółmierna do niezwykle ekscytującej sprawy, o jakiej mówiła."

„Człowiek jest głupcem, który narzeka, że nie może wejść do Edenu pięcioma bramami na raz”

Chesterton zauważa, że zwykły śpiew ptaków jest tak bajkowym cudem, że ludzie by go usłyszeć powinni pościć 40 dni i nocy! Nie mówiąc już o wiele istotniejszych sprawach takich jak życie wieczne, czy szczęście tu na ziemi. A okazuje się, że dla wielu z nas czekanie do ślubu po to by "ujrzeć" kobietę jest zbyt dużym wyzwaniem. Prawdziwa, wierna i ofiarna miłość jest czymś tak wielkim i wspaniałym, że doprawdy trudno oczekiwać by nie wymagała od nas kilku drobnych warunków do spełnienia.

Tak często patrzymy na zakazy moralne jako na coś co nas ogranicza, a przecież przestrzeganie ich prowadzi do nieskończonego szczęścia już tu, w życiu doczesnym. Czy ład moralny nie jest jakimś niesamowitym cudem? Czasem wracasz zmęczony i zdenerwowany do domu, próbujesz być miły dla innych ale bez zrozumienia, bo to, bo tamto... Twoje intencje odbierane są wręcz na opak. Czy ta wolność, która pozwala Ci mimo wszystko zareagować miłością i poświęceniem, która daje ci ogromną radość, nie jest cudem?

Polecam "Ortodoksję" Chestertona ;)

Sos pomidorowy po generalsku

2 słodkie papryki
2 cebule
2 kartoniki przecieru pomidorowego po 500g
1 jajko
100 g żółtego sera
bazylia, sól, pieprz
łyżka oliwy
szklanka wrzącej wody

Cebule i papryki drobno posiekać, wrzucić na patelnię z rozgrzaną oliwą, posolić i popieprzyć, dusić pod przykryciem, aż zmiękną. Do garnka wlać wodę, dodać zawartość patelni, a następnie dodać przecier. Teraz wrzucamy dużo bazylii, trochę soli, można dodać też inne przyprawy. Gdy zacznie się gotować dorzucamy starty ser i jajko i intensywnie mieszamy aż zetnie się jajko. Podajemy z makaronem, pycha!

sobota, 19 listopada 2011

RODZINA KOLEBKĄ POWOŁAŃ I ŚWIĘTOŚCI

To wniosek, który rodzi się po przestudiowaniu życiorysu rodziny Ledóchowskich. Antoni Ledóchowski, rotmistrz huzarów wraz z małżonką Józefiną wychowali sześcioro dzieci, z czego czworo wybrało stan zakonny: Św. Urszula, bł. Maria, Ernestyna oraz Włodzimierz, przełożony generalny Towarzystwa Jezusowego. Co więcej kandydatem na ołtarze jest ich kolejne dziecko Ignacy, który był generałem dywizji w polskiej armii. Z pośród czwórki dzieci Ignacego, dwoje wybrało stan zakonny. Jego córka, zakonnica, mówiła o nim, że tak jak nigdy w swoim życiu nie opuścił pacierza, tak chyba nigdy nie skłamał. Te wspaniałe przykłady katolickich rodzin wcale nie są odosobnione, ani nie są jedynie polską specyfiką. Francuska rodzina Martin była miejscem wzrastania 5-ciorga późniejszych zakonnic.

W świadectwie życia tych rodzin odnajdujemy szczytową realizację powołania małżeńskiego, odpowiadającą na naukę Kościoła: „Nadto Bóg pragnie, by ludzie rozmnażali się, nie tylko w tym celu, by istnieli i zapełniali ziemię, lecz daleko więcej w tym celu, by byli czcicielami Boga, poznawali Go, miłowali i posiadaniem Jego na wieczne czasy cieszyli się w niebie.” (Encyklika „Casti Connubi”, Pius XI)

Pozwólcie, że teraz dokonam karkołomnego odwrócenia mojego toku myślenia.

Współcześnie powszechne jest przekonanie o kryzysie powołań, to samo tyczy się zresztą kryzysu rodziny. Chyba tutaj się zgodzimy, choć świadomość w tym zakresie jest różna, bardzo różnie definiujemy współczesny kryzys rodziny. Niektórzy rozpatrują go w kategoriach kryzysu ojcostwa bądź męstwa, kryzysu odpowiedzialności i dojrzałości. Inni problem dostrzegają w feminizacji społeczeństwa czy Kościoła (bo o tę konkretną społeczność mi chodzi), czyli wyparcie pierwiastka męskiego przez zbytnie skupienie się na jednym pierwiastku, pierwiastku żeńskim. Z kolei inni zauważą, poniekąd słusznie, że jedno z drugim się łączy. Mało kto widzi kryzys macierzyństwa mimo, że jest bardzo wyraźny i znamienny. Nieodpowiedzialność, niedojrzałość, niegotowość do podjęcia wyrzeczeń na rzecz drugiego człowieka, tak samo często dotyka współczesne kobiety, jak i współczesnych mężczyzn. Tak samo jak możemy mówić o wiecznych „Piotrusiach Panach”, możemy mówić o wiecznych „Pippi Langstrumpf”, mających jedno podstawowe oczekiwanie od życia – wiecznej zabawy. Chęć spróbowania jak największej ilości doświadczeń bez ponoszenia żadnych konsekwencji, żadnej odpowiedzialności. Oczywiście ku swojej zgubie, gdyż nie zostaliśmy stworzeni przez Boga do życia tylko dla siebie. Zazwyczaj wcześniej czy później zbłąkana dusza budzi się i odkrywa, że te wszystkie lata beztroski to lata stracone, a życie to gra z jednym „game over” bez możliwości powtórek.

Wracając do sedna, związek między kryzysem powołań, a kryzysem rodziny rysuje się mocniej. Widzimy też kryzys kapłaństwa jako wybranego już powołania. Narzekamy na księży, którzy nie są wierni Ewangelii, którzy poszli na kompromis ze „światem”, mimo że królestwo Chrystusa nie jest z tego świata. Jeśli pasterze są rozpierzchnięci to jakże zadbać o owce? Kryzys kapłaństwa rzutuje na cały Kościół. Jednakże kapłani nie spadają nam z nieba. Powołania kapłańskie i zakonne dojrzewają w konkretnych rodzinach. Póki nie uzdrowimy katolickich rodzin, póty nie możemy się spodziewać, że poprawi się ilość i jakość powołań.

Co możemy zrobić poza modlitwą by mieć więcej powołań kapłańskich i zakonnych? Co możemy zrobić by nasi duchowni byli wiernymi świadkami Chrystusa? Zakładajmy dobre, święte rodziny!

niedziela, 9 października 2011

Demokrata niekonsekwentny

„Demokracja nie jest ustrojem idealnym, ale jest najlepszy, jaki dotychczas istnieje”, tak, wierzę w to. W szkole tak mówili. Wszyscy tak mówią, muszę się jakoś z tym oswoić, że nie jest idealny. Zresztą jaka jest niby alternatywa? Powierzać całą władzę w ręce jednostki? Brrr… Boję się! Strach myśleć! Ktoś miałby mną rządzić? Cała władza? Ja nie miałbym na to żadnego wpływu? Niby teraz też mam nie bardzo, i ktoś mną rządzi…, ale mam przynajmniej wrażenie, że mogę mieć na to wpływ. Ludzie dużo potrafią oddać za choćby namiastkę czegoś, ułudę, chodzą do kin na horrory i komedie romantyczne, żyją w świecie internetu i gier komputerowych, wszystko to doskonale wypełnia ich życiowe braki i jest w 100% bezpieczne, nawet lęk wywoływany w czasie horrorów jest pod ścisłą kontrolą.

W szkole uczyli mnie, od małego, że cywilizacja to antropocentryczne Oświecenie, wcześniej było ciemne Średniowiecze! Na pewno tak jest, bałbym się wracać do tych mroków, bałbym się… Może to były dobre czasy dla bohaterów ale nie dla zwykłych ludzi. Rządy monarchy albo co gorsza Kościoła? Miałbym oddać coś co jest istotą naszej cywilizacji, władzę ludu, zwyczajności i wrażenie złudnej kontroli, hamulec bezpieczeństwa? Wszyscy powtarzają, że nasze państwo jest neutralne światopoglądowo, nie bardzo rozumiem co to znaczy ale to chyba to, że Kościół nie może mieszać się do polityki. Lepiej niech się nie miesza, to nasza rzecz! Teocentryczne średniowiecze już się skończyło!

Czy wiem na kogo zagłosować? Nie wiem…, jedni kradną, inni od razu wzniecili by przeciw ruskim powstanie, boję się… Nie wiadomo co gorsze… Nie wiem, nie idę…, mam to gdzieś, włączę telewizor, może zapomnę!


Kowalski (statystyczny)

wtorek, 17 maja 2011

Na tym tracimy wszyscy

Współcześnie, w katolickich środowiskach akademickich panuje moda na organizowanie konferencji o miłości, o relacjach kobieta-mężczyzna. W tej modzie nie było by nic niepokojącego gdyby nie to, że moim zdaniem, na tych konferencjach zbyt akcentowane są jedne kwestie, a pomijane inne, o czym częściowo już traktował mój poprzedni wpis: http://okiemgenerala.blogspot.com/2011/05/mezczyzna-ojciec-i-kapan.html
Teoretyzowanie o dorastaniu i dojrzewaniu do miłości bez działania, bez realnych relacji z innymi ludźmi, bez poświęcania się dla innych pozostaje nigdy nie spełnionym marzeniem.

„Podłoże klęski stanowi potężna miłość” - jak napisał na swoim blogu Zbigniew Korba.
http://zbigniewkorba.blogspot.com/2010/10/podoze-kleski-stanowi-potezna-miosc.html
Na akademickich konferencjach mamy do czynienia cały czas z oderwanym od rzeczywistości modelem relacji międzyludzkich, pozbawionych odpowiedzialności, realiów życia, a także naszej ludzkiej ułomności. Z jednej strony mówi się o tym, że miłość to nie uczucie, że to wybór, słowo, odpowiedzialność. Z drugiej strony mówi się, że mężczyzna ma odrzucić rozsądek, i rzucić wszystko w imię uczuć (kobieta nie musi tego robić, gdyż uczucia są dla niej czymś o wiele bardziej naturalnym).
Tworzy się znowuż wizję mężczyzny jako natury z góry ułomnej, dla którego jedyną drogą do dojrzałości jest zerwanie ze swym racjonalizmem i przywiązaniem do zasad, i wciągnięcie się w wir uczuć, namiętności. Jak wiemy, mężczyzna sam z siebie jest zdolny do rzeczy jedynie małych, mizernych. Po powrocie z pracy jego najwyższym pragnieniem może być tylko: siedzenie przed telewizorem, czytanie gazety i popijanie piwska – to jest szczyt jego najwznioślejszych ambicji. Taką jedyną alternatywę przedstawia się nam mężczyznom, jeśli nie odrzucimy swej natury i nie damy się porwać uczuciom!

No więc tworzy się pewien mit, że miłość to jest coś co się ogranicza (niemalże) do romantyzmu, liścików, słodkich słówek, namiętności, pomijając o wiele istotniejsze kwestie. Pomijając chociażby dar z siebie, ofiarowanie swojej odmienności, swych specyficznych predyspozycji i zdolności, które są różne i naprawdę kobieta może być daleko kimś więcej niż jedną emocjonalną burzą, i naprawdę mężczyzna może być kimś daleko więcej niż kibicem w kapciach, zawsze wycofanym z życia. Niestety w obowiązującym współcześnie modelu rodziny nie ma miejsca na wolność, indywidualność, miłość i odpowiedzialność. Rodzina już nie jest podmiotem, tak jak to było do tej pory. Rodzina się nie liczy, jej interes nie istnieje. Teraz już liczy się tylko jednostka, tylko jej prywatna realizacja i jej interesy. Ułomne jednostki i ich ułomne interesy. Tam gdzie nie ma wspólnoty, nie może być mowy o miłości i odpowiedzialności za drugiego człowieka, ale teraz już liczy się tylko i wyłącznie „realizacja” jednostki. Cóż to jest ta realizacja, w oderwaniu od nieskończonego szczęścia, jakie zapewnia kochająca się, spójna, dająca poczucie bezpieczeństwa rodzina?
"(...)spotykamy się z niezwykle dziwną sugestią, że ta ucieczka z domu jest ucieczką ku większej wolności (...). Oczywiście dla każdej myślącej osoby sprawa przedstawia się zupełnie odwrotnie. (...) To właśnie świat poza domem jest światem, którym rządzi surowa dyscyplina i rutyna, i tak naprawdę tylko w domu można znaleźć miejsce na indywidualność i wolność". (G. K. Chesterton, "Rzecz pierwsza, czyli dlaczego jestem katolikiem")

Równouprawnienie, tzw. partnerstwo to nic innego jak związek samotnych osób (celowo nie używam określenia „małżeństwo”). Jest to zrezygnowanie z wielce ważnych i odpowiedzialnych, odmiennych i wyjątkowych ról na rzecz przygnębiającej przeciętności.
Pius XI w Casti Connubi (Encyklika o małżeństwie chrześcijańskim) tak pisze o „emancypacji” kobiet: doprawdy fałszywe to wyzwolenie i nienaturalne zrównanie z mężem jest raczej zgubą niewiasty. Stąpiwszy bowiem z iście królewskiego tronu w obrębie domu, na który Ewangelia kobietę wyniosła, popadnie owa kobieta rychło z powrotem w dawną niewolę (może mało widoczną, niemniej jednak rzeczywistą) i będzie znowu tym, czym była w pogaństwie: zabawką mężczyzny.
http://www.opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/pius_xi/encykliki/casti_connubi_31121930.html

Oboje małżonków tracąc swoje tradycyjne role traci ten iście królewski tron, otrzymany przez Boga w Sakramencie Małżeństwa. Teraz, z perspektywy dziejów możemy orzec, że „emancypacja” kobiet, powoduje również erozję powołania, „emancypację” mężczyzny. W wyniku zachwiania właściwego porządku, zniszczenia tej siły domu rodzinnego, tego ciepła, tej przestrzeni wolności, które tworzyła niewiasta z pomocą mężczyzny (a jakże), mężczyźni czują się coraz mniej związani z rodziną, i są coraz mniej w niej obecni: jeśli nie fizycznie to intelektualnie, emocjonalnie, sprawczo. To samo dzieje się z dziećmi, które współcześnie bardzo często z domu rodzinnego uciekają i nie czują się z nim wcale związane. Zresztą nikt nie ukrywa, że „emancypacja” jest wymierzona również w rolę mężczyzny i w rodzinę, to jest oczywiste. Tracimy na tym wszyscy.

Moje pytanie brzmi: dlaczego w środowiskach katolickich zamiast tradycyjnej nauki o rodzinie karmimy się romantycznymi, łzawymi marzeniami o pozbawionych wszelkiej odpowiedzialności romansach?

środa, 11 maja 2011

Mężczyzna - ojciec i kapłan

Tyle działo się ostatnio, że od dwóch tygodni nie mogłem podzielić się refleksją dotyczącą bardzo dobrej nauki rekolekcyjnej, w której miałem przyjemność uczestniczyć. Problem, który dostrzegam w Kościele i jest to problem coraz mocniej dający się zauważyć, to realna feminizacja Kościoła. I nie chodzi tu tylko o formy i uczestnictwo w praktykach religijnych ale również o nauczanie ludzi związanych w jakiś sposób z Kościołem. Wydaje się, że wielu ludzi Kościoła padło ofiarą ideologii emancypacji kobiet, specyficznemu feminizmowi. Nie w znaczeniu typu zapewnienie równości w jakichkolwiek prawach, prawach które w ostatnich wiekach stały się czymś zupełnie względnym, nieuzasadnionym. Wcześniej prawa opierały się na prawie naturalnym. Współcześnie mówi się o prawie do głosowania, do realizacji zawodowej, do opieki zdrowotnej, do szkolnictwa publicznego. Na tej zasadzie równie dobrze można wymyślić sobie każde „prawo” i wmówić ludziom, że ktoś im jest winien tego prawa np. prawo do zasiłków drożyźnianych, prawo do obowiązkowych szczepień przeciwko świńskiej grypie, prawo do własnego mieszkania, prawo do refundacji "in vitro" itd… Wcześniej prawo określało swobodę obywatela czyli możność, brak ograniczeń. Dziś „prawo” jest szeregiem roszczeń, które „państwo prawa” ma obowiązek spełnić. Jest to pseudomożność, w istocie nakłada ono ograniczenia, narzuca „prawa”, które stają się obowiązkiem. Już nie możesz wybrać czy chcesz ubezpieczyć się społecznie, zdrowotnie, czy chcesz posłać dzieci do szkoły – musisz to zrobić.

Chodzi tu o zupełne przejęcie przez ludzi Kościoła kobiecego punktu widzenia. Kościół zniewieściał. Wielu katolików uwierzyło w to, że geniusz kobiecy jest ważniejszy dla świata, niż geniusz męskości, podczas gdy oba są tak samo ważne! Wielu uwierzyło w to, że kobiece: intuicja, ciepło i nadrzędność osobowych relacji są istotniejsze z moralnego punktu widzenia niż stałość, wierność zasadom i racjonalizm mężczyzn. Wielu uwierzyło, że nieuporządkowany popęd seksualny mężczyzn jest czymś o wiele bardziej grzesznym niż poddawanie się nieuporządkowanym emocjom przez kobiety. Wielu wreszcie uwierzyło, że wiara jest aktem opierającym się przede wszystkim na emocjach, podczas gdy przecież to akt woli jest najważniejszy, a dopiero w drugiej i trzeciej kolejności rozum i emocje, które mają to do siebie, że są niestałe i mogą człowieka zwodzić. Od półwiecza trąbi się w Kościele o geniuszu kobiety, a męski pierwiastek jak gdyby został zapomniany. A przecież nie da się nic stałego zbudować na tym świecie bez tegoż pierwiastka! Wprowadza to duży zamęt, nie jest prawdą, że mężczyźni nie chcą uczestniczyć w Kościele. Chcą, problem w tym, że Kościół ich nie chce! Dlaczego? Może dlatego, że mężczyźni są trochę bardziej wymagający w opiece duszpasterskiej niż kobiety? Zadają trudne pytania, mniej ufają emocjom, kapłani musieliby więcej czytać, lepiej się formować. Może to dlatego? A może właśnie wszyscy daliśmy się zahipnotyzować emancypacyjnym hasłom, które wmawiają nam, że tradycyjne role kobiece są uwiązaniem, a męskie wolnością, prawami jednostki? Może wszyscy uwierzyliśmy w to, że mężczyzna i kobieta nie dostali odrębnych bardzo ważnych zadań, ról do wypełnienia? A może uwierzyliśmy w to, że tylko kobieta otrzymała specjalną misję od Boga, a mężczyzna nie gra żadnej specjalnej roli poza zapłodnieniem, wtedy tylko gdy Ona chce posmakować macierzyństwa?

Na cóż mężczyzna we współczesnym świecie?

Powołaniem każdego mężczyzny, bez względu na to jaką ostatecznie wybierze drogę do Boga, jest być zarówno kapłanem jak i ojcem. Czy to jako ksiądz, czy to jako mąż i biologiczny ojciec. W obu rolach mężczyzna jest nie do zastąpienia!

Mężczyzna, który zdecydował się pełnić posługę księdza jako kapłan powinien stać na czele zgromadzenia, wspólnoty, świadczyć o Chrystusie poświęcając Mu się w sposób całkowity. Być tym, który wskazuje ciasną bramę („Jakże ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia, a mało jest takich, którzy ją znajdują!” Mt 7,14), nie bać się mówić o rzeczach niepopularnych, nazywać rzeczy po imieniu, być skałą, na której każdy katolik może oprzeć swą wiarę. Winien być „Lwem” walczącym o ciągłe przypominanie prawdziwego, niezmiennego Ewangelicznego przesłania. Z drugiej strony każdy ksiądz powinien być jednocześnie łagodnym i miłującym ale wymagającym ojcem. Traktować dzieci swego kościoła, swoje owieczki z takim oddaniem jak miłujący ojciec służy swojej rodzinie, być darem dla każdego spotkanego człowieka, być umocnieniem dla wierzących.

Mężczyzna, który zdecydował się założyć swoją rodzinę, powinien oczywiście być przede wszystkim mężem i ojcem. Ojcem czyli tym, który potrafi z miłością i dobrocią obiektywizować rzeczywistość, łagodzić emocjonalne burze, budować bezpieczeństwo zewnętrzne dla całej swoje rodziny poprzez swój rozwój i działalność, zaangażowanie w życiu społecznym, w zmianę świata na lepszy. Świata na zewnątrz domu (domu w znaczeniu = rodzina) w odróżnieniu od kobiety, która jest powołana do zmiany świata przede wszystkim przez działania wewnątrz rodziny, wspólnoty, nie jest powołana do toczenia wojen, dlatego tak ważne zapewnienie jest bezpieczeństwa zewnętrznego przez mężczyznę. Zapewnienie bytu materialnego to mała cześć tego wezwania. Dzięki większej zdolności do zdrowego, obiektywnego osądu, oddzielonego od emocji winien utrzymywać właściwy kierunek tego statku, którym jest rodzina, by przebyć bez szwanku wszelkie życiowe zawieruchy.

Wreszcie winien być kapłanem swojego domu, czyli tym który przewodzi wspólnocie rodzinnej na drodze do zbawienia. Tylko On otrzymał od Boga tę władzę. Można się przeciw temu buntować ale póki tego nie zaakceptujemy nasze rodziny będą przeżywały kryzys. Tylko ojciec (dojrzały mężczyzna), wewnętrznie uporządkowany i silny fizyczne, obiektywizujący przed dziećmi rzeczywistość, który klęka przed majestatem Najwyższego jest w stanie pociągnąć za sobą do Chrystusa całą rodzinę! Tylko jego świadectwo jest w równym stopniu ważne dla synów i córek, wreszcie tylko On ma władzę nadania swoim dzieciom prawdziwej tożsamości poprzez afirmację lub odrzucenie. Matka (poza skrajnymi przypadkami) kocha dzieci miłością bezwarunkową, bezgraniczną, emocjonalną. Nie potrafi, w krytycznych dla dzieci momentach odpowiednio się zdystansować. Nie jest w stanie nauczyć dzieci być wolnymi dając im swobodę i ukazując twarde zasady gry. Tylko ojciec ma ten dar. Moc ojcowskiego błogosławieństwa znana ze Starego Testamentu jest faktem. Dlaczego katolicy tak mało o tym mówią? Czy tak niewielu z nas miało dobre relacje ze swoim ojcem?

środa, 13 kwietnia 2011

Dlaczego Wietnamczyk jest bogatszy niż Polak?

Wbrew temu co się sądzi Wietnamczycy w swoim kraju wcale nie są biedniejsi niż Polacy mieszkający w Polsce. Wynika to z kilku powodów.

Bohater wywiadu: http://www.bankier.pl/wiadomosc/Tam-mieszkam-Wietnam-2307456.html – Mateusz Kotowski stara się porównać statystycznego pana Kowalskiego ze statystycznym panem Truongiem.

Pan Truong - oszczędności 30 tys. USD, dom za 340 tys. (wartość rynkowa), 3 motory średnio po 3 tys. każdy, córka na studiach w Nowej Zelandii, miesięczne wydatki pochłaniają około 60% zarobków.

Córka Pana Truonga zaopiekuje się rodzicami, kiedy będą starzy, dostanie dom, oszczędności, będzie znała dwa języki (mandaryński i angielski), wyjdzie za mąż wyłącznie za osobę z co najmniej porównywalnym posagiem.

Pan Kowalski - oszczędności 2 tys. USD na czarną godzinę, dom na 26-letni kredyt do spłacenia (własność banku), pomijam wartość rynkową, która w międzyczasie spadła, samochód 6 tys. na kredyt do spłacenia w 4 lata, córka w podstawówce na Tarchominie, dodatkowe zajęcia z języka angielskiego, brak ciekawych (jakichkolwiek) perspektyw emerytalnych (a jeśli zostanie kilka rat za dom do spłacenia?), wydatki miesięczne to 100% dochodów... balansując na linii spirali zadłużenia i wiecznego stresu.

Córka Pana Kowalskiego dostanie pracę w urzędzie miasta, nie będzie używać języka obcego, weźmie kredyt i wyjdzie za mąż za naczelnika gminy, z którym zamieszka w domu za kredyt na 30 lat...mieszkanie po rodzicach wolne od hipoteki odziedziczą dopiero wnuki... Ekonomia to również stan umysłu i zasady społeczne.


Nieruchomości są droższe niż w Polsce, samochody są dwukrotnie droższe z powodu zaporowych ceł, jak więc oni to robią? Ja radzą sobie ze swoim socjalizmem (Wietnam to republika socjalistyczna)?

Każdy oszczędza, a pieniądze krążą w ramach rodzin. W Wietnamie wszystko jest kupowane za pieniądze które zostały już zarobione i odłożone, tu się nie zaciąga w ogóle kredytów!

Rozmów tutaj nie prowadzi się w znanym nam zwyczaju: „Dzień dobry, robię to i tamto, to moja oferta, proponuję tyle i tyle, proszę zadzwonić, do widzenia”.

Tutaj, by zacząć z kimś robić interesy trzeba się z nim zaprzyjaźnić. Niedopuszczalne jest przechodzenie na tematy biznesowe w pierwszych rozmowach po poznaniu. Rozmawia się o wszystkim innym byle nie o interesach: o rodzinie, zainteresowaniach, kraju itp. Po jakimś czasie Wietnamczycy wybierają się razem na karaoke, czy zapraszają się do swoich domów co oznacza już wyróżnienie.

Nie rozumieją tego Europejczycy, którzy wpadają jak grom do biura i chcą od razu oferować. Jeżeli nie wiem, jak się śmiejesz, co robi twoja siostra i jeśli nie byłeś u mnie w domu, to nie ma interesów.

Polacy robią wszystko na odwrót. Interesy robią z ludźmi, których nie znają. Nasze przysłowia powiadają, że interesy z przyjaciółmi to najlepszy sposób na ich utratę. Co więcej obcych można oszukiwać, można im nie zapłacić, czy sprzedać lewy towar – przyjacielowi by nie wypadało, tzn. skończyłoby się to na pewno utratą przyjaciela. Ze znajomymi i rodziną o interesach nie rozmawiamy i sobie nie pomagamy – każdy chce być super-samodzielny, każdy uważa, że to jest prywatna sprawa każdego z osobna.

To tylko teoretycznie ułatwia prowadzenie interesów bo z drugiej strony biznes opiera się w dużej mierze na zaufaniu. Jeśli zaufanie nie funkcjonuje, ryzyko przedsięwzięcia jest o wiele większe. Oszustwa mają swoje konsekwencje. Marketing szeptany szybko rozsiewa wokół wieści o niesolidnym przedsiębiorcy. Czy zostają więc jakiekolwiek zalety prowadzenia działalności gospodarczej w ciemno?

Z drugiej strony jakbyśmy nie rozumieli siły kumulacji pieniądza, kumulacji poprzez zaufaną współpracę, łączenie wysiłków we wspólnym działaniu ze znajomymi, rodziną i przyjaciółmi. Jakbyśmy nie rozumieli również aspektu pedagogicznego i tego, że jeśli moja rodzina się wzbogaci to i mi będzie lżej. Kto ma uczyć prowadzenia interesów, obracania pieniędzmi, jeśli nie rodzina i znajomi?


Czy jest to logiczne, że w interesach mamy większe zaufanie do papieru, internetu, CV obcych ludzi niż do naszych przyjaciół i znajomych, z którymi łączy nas o wiele więcej? Czy tak bardzo ufamy tym papierom, że pozwalamy by nasze pieniądze wypływały z rodziny i poza grono naszych znajomych do obcych ludzi?

wtorek, 5 kwietnia 2011

Wychowanie wilka - podstęp wroga

Wychowanie wilka od pradawnych czasów wyglądało podobnie. Jego podstawową komórką społeczną, w której dorastał była rodzina. W niej to młody wilk uczył się stawiać pierwsze kroki w nieujarzmionym świecie przyrody. Uczył się samodzielności, a więc uczył się zdobywania pożywienia, rozpoznawania zasadzek złych ludzi. Każdy dojrzały wilk wiedział, że zbyt łatwa zdobycz prawie zawsze jest zasadzką! By młody wilk przeżył musiał zaufać starszym i w to uwierzyć. Wiele młodych wilków nie dawało temu wiary. Wiadomo, młodość rządzi się swoimi prawami. Te wilki stawały się łupem kłusowników, ich futra pieściły później alabastrowe szyje wychuchanych panienek rodzaju ludzkiego, tak lubiących zaspokajać swą próżność, nie zważając na ścielące się dookoła trupy.

Kiedyś pewna gromada, a była to gromada tzw. czerwonych wilków, bardzo walecznych i dbających o wychowanie swych wilcząt na najbardziej agresywne, a z drugiej strony ostrożne i przebiegłe wilki, sprzeniewierzyła się prawu świata przyrody. Wilki z tej gromady, w swej dumnej próżności uznały, że nie chcą dłużej dzielić się otwartymi przestrzeniami i pożywieniem z innymi wilkami. Od tamtej pory Czerwona Gromada na kolejnych naradach przemyśliwała jak pozbyć się innych wilków i mieć cały dziki świat przyrody na własność. Na początku wilki te prowadziły otwartą wojnę z innymi wilkami. Zostało stoczonych wiele bitew, przynoszących ofiary zarówno po stronie agresora jak i atakowanych gromad. Czerwona Gromada zauważyła, że ma przez ciągłe i otwarcie prowadzone działania wojenne ma wokół siebie coraz więcej wrogów, i co raz trudniej jej wygrywać bitwy. Odtąd czerwone wilki postanowiły nie prowadzić bezpośredniej walki, zaczęły używać podstępów. Postanowiły one osłabić wychowanie wilcząt w innych gromadach, by zaszczepić w nich lęk, a z drugiej strony brak roztropności. Lęk przed światem, wynikający z nieznajomości własnej tożsamości, swojej siły i swoich słabości. Nieroztropność, która utrudni młodym wilkom rozróżnianie zdobyczy od zasadzki. Zalękniony wilk łatwiej da się zniewolić człowiekowi, nieroztropny łatwiej wpadnie w sidła – tak kombinowały czerwone wilki. Ale co zrobić by przejąć kontrolę nad wychowaniem młodych wilków?

Czerwone wilki postanowiły się rozdzielić i od tej pory funkcjonować wewnątrz gromad, które planowały zwalczyć. Następnie - taki był ich plan - chciały przekonać wilki z tamtych gromad, by te przekazały wychowanie swoich wilcząt „gromadzie”, a wtedy, czerwone wilki przejmą nad tym wychowaniem kontrolę. Plan nie zadziałał... Wilczyce nie chciały powierzać wychowania swoich wilcząt innym wilczycom. Czerwone wilki zwołały naradę. Wymyśliły kolejny chytry plan: „musimy wmówić wilczycom, że chcą realizować się na łowach, a nie jako matki, z drugiej strony musimy zabierać wilczym rodzinom dużą część tego co upolują, wtedy wilczyce będą musiały polować cały czas również wtedy gdy jest czas karmienia i wychowania. Gdy to się dokona wilczyce na pewno chętnie oddadzą swe wilczęta”. Korzyści z tego planu mogło być wiele. Była duża szansa, że w końcu wilczyce, tracąc kontrolę nad wychowaniem swoich wilcząt i „realizując się” na łowach będą chciały mieć ich coraz mniej. Czy to nie był wspaniały plan? Nie będzie trzeba walczyć z innymi wilkami, one same wymrą, a te które się urodzą i nie wpadną w żadną zasadzkę wychowane zostaną tak, by chciały być tylko domowymi psami, mieć codziennie pełną miskę jedzenia, obrożę na szyi i „święty spokój”. Cały świat będzie należał do Czerwonej Gromady!

poniedziałek, 7 marca 2011

Na Dzień Kobiet

POEMAT O DZIELNEJ NIEWIEŚCIE
Prz 31,10-31

Niewiastę dzielną któż znajdzie?
Jej wartość przewyższa perły.
Serce małżonka jej ufa,
na zyskach mu nie zbywa;
nie czyni mu źle, ale dobrze
przez wszystkie dni jego życia.
O len się stara i wełnę,
pracuje starannie rękami.
Podobnie jak okręt kupiecki
żywność sprowadza z daleka.
Wstaje, gdy jeszcze jest noc,
i żywność rozdziela domowi,
[a obowiązki - swym dziewczętom].
Myśli o roli - kupuje ją:
z zarobku swych rąk zasadza winnicę.
Przepasuje mocą swe biodra,
umacnia swoje ramiona.
Już widzi pożytek ze swej pracy:
jej lampa wśród nocy nie gaśnie.
Wyciąga ręce po kądziel,
jej palce chwytają wrzeciono.
Otwiera dłoń ubogiemu,
do nędzarza wyciąga swe ręce.
Dla domu nie boi się śniegu,
bo cały dom odziany na lata,
sporządza sobie okrycia,
jej szaty z bisioru i z purpury.
W bramie jej mąż szanowany,
gdy wśród starszyzny kraju zasiądzie.
Płótno wyrabia, sprzedaje,
pasy dostarcza kupcowi.
Strojem jej siła i godność,
do dnia przyszłego się śmieje.
Otwiera usta z mądrością,
na języku jej miłe nauki.
Bada bieg spraw domowych,
nie jada chleba lenistwa.
Powstają synowie, by szczęście jej uznać,
i mąż, ażeby ją sławić:
«Wiele niewiast pilnie pracuje,
lecz ty przewyższasz je wszystkie».
Kłamliwy wdzięk i marne jest piękno:
chwalić należy niewiastę, co boi się Pana.
Z owocu jej rąk jej dajcie,
niech w bramie chwalą jej czyny.

Z okazji jutrzejszego dnia kobiet życzę wszystkim Niewiastom by były dzielne, umiały się cieszyć nawet małymi rzeczami i upiększały świat wokół siebie swoją dobrocią i miłością!

niedziela, 6 marca 2011

posteugeniczne refleksje

Miałem przyjemność być w piątek na autorskim pokazie filmu „Eugenika – w imię postępu”, który odbył się w Liceum Kopernika w Warszawie. Film wyreżyserował Grzegorz Braun, co nie ukrywam, spowodowało moją dużą chęć uczestniczenia w tym wydarzeniu.

Przed pokazem zakładałem, że film ów zbyt wiele nie wniesie do mojego życia intelektualnego, a co najwyżej pewne rzeczy usystematyzuje . Muszę przyznać, że reżyser miło mnie zaskoczył, tym bardziej miło, że jestem jak najbardziej przekonany do jego twórczości. Film wzbudził we mnie kolejne refleksje i pozwolił na połączenie pewnych faktów w całość. Nastąpił moment „zetknięcia się przewodów” i „załapania”. Znacie to uczucie? Piękne! I tak kilkakrotnie, co na pewno trzeba uznać za sukces autora.

Eugenika to pojęcie stworzone przez Francisa Galtona, kuzyna Karola Darvina. Słowo pochodzi z greckiego eugenes, co znaczy dobrze urodzony. Pokrewieństwo obu panów: Galtona i Darvina nie było bez wpływu na genezę tej idei. Otóż eugenika wychodzi z założenia, że człowiek, tak jak cała przyroda podlega cały czas procesom selekcji naturalnej i postępowi przystosowawczemu. To selekcja ludzi, na podstawie subiektywnej oceny ich wartości przystosowawczej, mająca na celu wyselekcjonowanie „superrasy”. Eugenika jest to, kolejne w dziejach świata, echo grzechu pierworodnego, chęć dorównania we wszystkiemu Stwórcy, syndrom Wieży Babel. Niezorientowanym od razu tłumaczę, że pierwsze podwaliny tej pseudonauki stworzyli, nie nazistowscy Niemcy, a wysoko urodzeni Amerykanie. W Stanach pierwsze prawo eugeniczne zostało wprowadzone w 1896 roku! Między 1906, a 1963 rokiem wysterylizowano tam około 64 tysiące osób uznanych za „upośledzonych ekonomicznie lub społecznie”. W XX wieku wszystkie protestanckie państwa Europy poza Wielką Brytanią praktykowały w większym lub mniejszym stopniu eksterminację ludzi w jakiś sposób niepełnosprawnych lub nieprzystosowanych.

Po wojnie, w czasie której hitlerowskie Niemcy stosowały eugenikę na niepowtarzalną skalę, temat zaczął być wstydliwy. Nie przeszkodziło to w tym by wielu ludzi tej pseudonauki, w sposób płynny zostało szanowanymi biologami, genetykami czy antropologami. Niektórzy zakładali poradnie „świadomego macierzyństwa” albo kliniki aborcyjne.

W tym kontekście ciekawych kolorytów nabiera projekt depopulacji proponowany przez niektórych „możnych tego świata”, takich jak Bill Gates, Warren Buffet, Ted Turner, George Soros, Oprah Winfrey, Michael Bloomberg czy David Rockefeller jr. http://www.rp.pl/artykul/413013_Dziecieca_antykrucjata.html

Wspomniane wyżej osobistości uważają, że ludzi na świecie jest za dużo, i że ludność należałoby zmniejszyć do 300 milionów! Ludzie Ci przeznaczyli ogromną część swoich majątków na działalność "charytatywną": aborcyjną i antykoncepcyjną.

Nasuwa się pytanie która idea była pierwsza? Czy idea eugeniki była pierwotną, a pomysły zmniejszenia ludności są odgrzewanymi, śmierdzącymi już nieco kotletami, w nowym opakowaniu dbania o „matkę naturę”, a takie osobistości jak David Rockefeller chcą się przyczynić do szybszego "postępu" ludzkości eliminując gorzej przystosowanych? A może eugenika pochodziła od wcześniejszego planu depopulacji globu ziemskiego i była tylko jedną z wielu metod do osiągnięcia tego samego celu?

Oczywiście odpowiedzi na te pytania nie znajdziemy w tym filmie ale film bardzo polecam, jest świetny!

środa, 2 marca 2011

Złoto i srebro mocno w górę

Po trwającej blisko trzy miesiące stagnacji wartość złota znów pnie się w górę i pokonuje kolejne rekordy. Zatem potwierdza się teza z mojego wpisu: http://okiemgenerala.blogspot.com/2011/02/czy-polacy-sie-bogaca.html, że cena złota jest niedoszacowana, co spowodowane jest bardzo dużą podażą pieniądza po kryzysie w 2008 roku. Niestety jest to też dla nas informacja jaką wartość ma pieniądz, który co miesiąc otrzymujemy w naszych pensjach i nie jest to informacja dobra. Wartość nabywcza pieniądza spada, co będzie odczuwalne przez stały wzrost cen.

Cena srebra również rośnie. Srebro jest tańsze od złota ok. 40-krotnie. Był moment, gdy różnica ta wynosiła tylko 1:10 (srebro:złota). Podobno miliarderzy tacy jak George Soros czy Warren Bauffet kupowali ostatnio srebro (http://www.bankier.pl/wiadomosc/Zloto-najdrozsze-w-historii-br-2296143.html). Najwyraźniej zakładają, że cena srebra jest jeszcze bardziej zaniżona niż cena złota. Panowie miliarderzy zapewne zakupili już srebro jakiś czas temu. Ja bym nie liczył na to, że cena srebra znów zbliży się do relacji ze złotem 1:10, w końcu srebro jest surowcem i jego wydobycie jest znacznie większe niż złota ale na pewno na srebrze będzie można sporo zarobić. Zapowiada się ciekawie. Drobna korekta cen srebra, która najprawdopodobniej wystąpi w ciągu najbliższych miesięcy nie powinna oczywiście nas przed tym zniechęcić.

niedziela, 27 lutego 2011

O męskości: znać wolność wilka

Wilk Canis lupus to gatunek o skłonnościach terytorialnych, dużych przestrzeni, kochający wolność. Wilk jest wytrwałym wędrowcem. W poszukiwaniu partnerki potrafi w ciągu 2 tygodni przebyć ponad 600 km. Jest też wybornym myśliwym. Dzięki silnym mięśniom oraz ostrym kłom i pazurom potrafi być bardzo niebezpieczny. Wilk zna swoją siłę, dlatego demonstruję ją tylko czasami, dając swoim bliskim do zrozumienia, że mogą przy nim czuć się bezpieczni, natomiast wrogom by się go strzegli. Dawniej wilki były szeroko rozprzestrzenione na świecie, lecz ekspansja psa domowego Canis lupus f. familiaris mocno ograniczyła ich populację. A może inaczej. Intensywne polowania sprawiły, że wilków zaczęło na tym świecie ubywać, za to populacja psów, pochodząca z tej samej rodziny, zaczęła się niesamowicie wprost rozmnażać. Jak to możliwe? Odważne, silne i waleczne wilki oddały pola często tchórzliwym i ceniącym bezpieczeństwo ponad wszystko psom?

Nieraz dziki i wolny wilk spotykał będącego na usługach złych ludzi psa. Przystawał na chwilę i starał się zrozumieć psa, który nigdy nie oddalał się od domostwa swego pana. Przyglądał mu się bacznie i nie mógł pojąć cóż to za niewidzialny łańcuch powoduje, że pies nigdy nie wyruszał w świat zasmakować przygody. Kiedyś pewien młody i dzielny wilk zapragnął poznać życie psa do tego stopnia, że podkradł się bardzo blisko ludzkiej osady. Traf chciał, że jeden z psów wałęsał się po okolicy. Wilk podszedł do niego cicho. Pies zaskoczony, pełen przerażenia chciał uciekać. Wilk dał mu znak, by ten się nie obawiał. I zaczął go dopytywać, dlaczego tamten nie wyruszy z nim w świat i nie stanie się odważnym zdobywcą. Tamten spojrzał na wilka jak na szaleńca. Pies u ludzi dostawał codziennie michę pełną jedzenia, wieczorami mógł się wylegiwać przy kominku, a w ciągu dnia zawsze gdy chciał mógł się schować przed zagrożeniem, za ogrodzeniem. Miałby to wszystko zostawić w imię niepewnego jutra? W imię bliżej nieokreślonej przygody i zagadkowej wolności? Przecież nikt go nawet nie nauczył polować, czy umiałby znieść trudy wędrówki? Przecież nie umiałby być silnym i dumnym wilkiem. Tak mu się wydawało… Wreszcie pies zaczął przekonywać wilka by ten został u ludzi. Miałby pełną michę jedzenia, ciepły kominek i ochronę przed niebezpieczeństwem. Nie musiałby już nigdy o to się martwić. Ale wilk wiedział co znaczy wolność, wiedział co znaczy sprawność mięśni, hart ducha i smak przygody. Wiedział co znaczy smak porażki ale również znał smak zwycięstwa. Wiedział, że jego dusza potrzebuje przestrzeni. Spojrzał z pogardą na psa i pobiegł ku wiecznej przygodzie.

Czy pies rzeczywiście nie umiałby być silnym i dumnym wilkiem? Myślę, że umiałby, przecież ma tych samych przodków. Nikt mu jednak tego nie pokazał, nikt go nie nauczył jak się żyje na wolności. On musiałby porzucić to co zna: bezpieczeństwo, pełną miskę, brak odpowiedzialności za swoje wybory i zaryzykować, pójść w nieznane. Musiałby być gotów na trud, wysiłek, porażki i pusty żołądek po przegranej walce. Dopiero z czasem stałby się dumny i silny jak inne wilki...

"Panie chciałbym należeć do tych, którzy ryzykują swe życie,

którzy swe życie oddają!


Bo po co jest życie, czy nie po to by je dawać?

(...)

Spraw Panie, abym był zawsze otwarty na przygodę,

do której Ty mnie wzywasz.

(...)

Inni mogą sobie być grzeczni i ostrożni,

Powiedziałeś mi, że trzeba być szalonym.

Inni wierzą w porządek,

Powiedziałeś mi, żeby wierzyć w miłość.

Inni sądzą, że przede wszystkim trzeba zachować to, co się ma,

Powiedziałeś mi, że trzeba dawać.

Inni się urządzają.

Powiedziałeś mi, aby stale iść na przód i być gotowym

na ból i na cierpienie,

na porażki i na sukcesy,

aby ufności nie pokładać w sobie ale w Tobie,

żeby zagrać grę chrześcijanina nie dbając o konsekwencje,

i w końcu, zaryzykować własnym życiem,

licząc na Twoją miłość” [No 1]

piątek, 25 lutego 2011

"Nowy człowiek" jutra c. d.

Ciekawy artykuł uzupełniający mój wpis z 23 lutego http://okiemgenerala.blogspot.com/2011/02/pojawiy-sie-zarzuty-ze-poglady-ktore.html:

"Kierująca resortem Joanna Fedak postanowiła „pomóc zajętym, ale uczciwym rodzicom, którzy potrzebują do swoich dzieci pomocy niań”. Jak podał Dziennik Gazeta Prawna „za każdą opiekunkę zatrudnioną przy dzieciach legalnie, gmina opłacałaby składki na ubezpieczenia społeczne i zdrowotne od minimalnego wynagrodzenia”. Gdyby pracę zalegalizowała połowa pracujących obecnie w szarej strefie niań (ok. 100 tys.) budżet musiałby wyłożyć ok. 242 mln zł / rocznie. Idea jest więc prosta: matki pójdą do pracy po to, aby… w podatkach mogły odwdzięczyć się (!) za ministerialną pomoc (opłacą nie tylko nianie, ale i rozdzielających daninę urzędników).

Co ciekawe dopisany do ustawy żłobkowej pomysł pani minister wpisuje się w Strategię Lizbońską (obecnie pod kryptonimem: Europa 2020). Jej istotną częścią jest Europejska Strategia Zatrudnienia, która zobowiązuje kraje wspólnoty do objęcia „instytucjonalną opieką pozarodzinną m.in. 33 proc. dzieci w wieku 0-3 lata i 90 proc. dzieci w wieku od 3 lat do osiągnięcia wieku obowiązku szkolnego”. Według wyliczeń resortu obecnie tylko 2 proc. rodziców decyduje się zatrudnić opiekunkę; w większości rodzin jedno z rodziców decyduje się na pewien czas ograniczyć obowiązki zawodowe lub zwraca się o pomoc do rodziny. Zgodnie z ministerialną logiką zatrudnienie przez rodziców opłacanej z ich podatków niani nie tylko poprawi nasze euro-wskaźniki ale i pomoże wyrównać szanse kobiet i mężczyzn na rynku pracy (w domu z dzieckiem zwykle zostaje matka co jest – jak powszechnie w Unii wiadomo – przejawem patriarchalnego szowinizmu)."

http://nczas.home.pl/wiadomosci/polska/matki-do-pracy-aby-oplacic-urzednikow-i%E2%80%A6-nianie/

I znowuż wypada zadać pytanie: "Czy wszystko to nie wskazuje dostatecznie, że dziecko wychodzi poza granice rodziny i przechodzi spod opieki rodziców pod opiekę kolektywu?"

czwartek, 24 lutego 2011

Czy Polacy się bogacą?

"Komunikat Głównego Urzędu Statystycznego głosi, że w styczniu przeciętne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw wyniosło 3391,59 złotych brutto i było o 5% wyższe niż rok wcześniej."

Stały wzrost naszych wynagrodzeń to tylko iluzja, jak twierdzi Krzysztof Kolany z portalu Bankier.pl. Powołuje się on na inflację, która w zeszłym roku wyniosła 3,8% co już zmniejsza realny wzrost płac do 1,2%. Średnia płaca realna, po odjęciu inflacji i obciążeń podatkowych, wyniosłaby dziś ok. 1100 zł.
(Źródło: opracowanie Bankier.pl na podstawie danych Głównego Urzędu Statystycznego. )

Z tego wykresu można też wyczytać co innego. Mianowicie ogromny wzrost obciążeń fiskalnych, które powodują, że różnica między płacą realną, a nominalną rośnie jeszcze bardziej. Ten rok wpisuje się w tendencję wzrostu różnicy albowiem zwiększenie podatku VAT o 1-3% w zależności od produktów, powoduje, że siła nabywcza pieniądza spada, a zatem jest to kolejny podatek, tyle, że przesunięty w czasie. To spowoduje, że obciążenie fiskalne wzrośnie, a także, będziemy mieli do czynienia z dodatkowym czynnikiem zwiększającym inflację. Jest też projekt by zwiększyć podatek VAT na ubranka dziecięce z 8 do 23% (sic!). Najwyraźniej dzieci w tym kraju rodzi się jeszcze za dużo, w związku z tym rząd postanowił zwiększyć koszty ich utrzymania...

Jeszcze ciekawiej prezentuje się wzrost naszych wynagrodzeń w relacji do kursu złota:
(Źródło: Bankier.pl)

Z wykresu wynika, że nasze płace w relacji do kursu złota praktycznie nie wzrosły! Ewidentnie duży wpływ na ten stan rzeczy miał kryzys na przełomie 2008 i 2009 roku. Wydrukowano wtedy ogromną ilość pieniądza, co spowodowało, że złoto w relacji do dolara zaczęło drożeć. Niektórzy finansiści uważają, że po wpompowaniu bilionów dolarów w amerykańską i europejską gospodarkę cena złota jest niedoszacowana ok. dziesięciokrotnie.

To wszystko powinno nas ostrzec przed zbytnią ufnością w siłę naszej gospodarki. Ostaliśmy się jako "zielona wyspa" na oceanie kryzysu, niestety wysokim kosztem: deficyt budżetowy urósł do rekordowych rozmiarów. To również spowoduje galopującą inflację. ZUS jest na skraju bankructwa, a rząd unika prawdziwych reform. Kryzys dopadnie nas najprawdopodobniej po Euro 2012. Gospodarka bez dodatkowego bodźca zwolni, a wtedy może się ujawnić jej stan faktyczny.

Jaki jest sposób na przetrwanie lat chudych, które niewątpliwie nadchodzą? Kryzys gospodarczy może być dla każdego z nas dużą szansą, pod warunkiem, że będziemy dobrze do niego przygotowani. Na pewno stanieją wtedy nieruchomości, których cena cały czas utrzymuje się na zawyżonym, łatwością zaciągania kredytów, poziomie. Może wystąpić też tzw. hiperinflacja, czyli gwałtowny spadek wartości nabywczej pieniądza. Można się przed tym zabezpieczyć lokując pieniądze w srebro lub złoto albo w małe firmy usługowe, na których usługi popyt będzie również w latach kryzysu. Np.: kwiaciarnie, zakłady fryzjerskie, myjnie, warsztaty samochodowe.

"Polacy bogaćcie się! Bogaćcie się, każdy na swoją skalę. (...) Dążcie do tego aby móc zapewnić niezależność finansową, życiową swoim najbliższym, swojej rodzinie, swojej parafii i swojemu Kościołowi."

Więcej o wzroście płac:

środa, 23 lutego 2011

"Nowy człowiek" jutra

Pojawiły się zarzuty, że poglądy, które reprezentuje mój wpis z 21 lutego są rewolucyjne, tudzież oparte jedynie na moim skromnym doświadczeniu życiowym. (http://okiemgenerala.blogspot.com/2011/02/czy-one-to-wiedza.html) Niektórzy sugerują też jakoby były niezgodne z nauką Kościoła, a może nawet z teologią! Już spieszę z odpowiedzią: moje poglądy nie są rewolucyjne, są konserwatywne i są jak najbardziej zgodne z nauką Kościoła! Poniżej dwa teksty dowodowe.

Najpierw fragment tekstu Aleksandry Kołłątaj (1920 r.), dosłownie rewolucyjnego, pod znamiennym tytułem "Rodzina w ustroju robotniczym":

"Łatwość, z jaką można otrzymywać rozwody, jest źródłem nadziei dla tych kobiet, które czują się nieszczęśliwymi w życiu małżeńskim; przestrasza ona jednak inne kobiety, w szczególności zaś te, które przywykły uważać męża, jako „opiekuna”, jako jedyną podporę w życiu i te, które jeszcze nie zrozumiały, że kobieta powinna przyzwyczaić się do szukania i znalezienia tej podpory gdzie indziej, już nie w osobie męża, lecz w społeczeństwie, w państwie." (sic!)

Ten tekst jest o tyle ciekawy, że bardzo dokładnie opisuje problem:

"Dawniej działo się zupełnie inaczej: matka, będąc panią gospodarstwa, zawsze była w domu zajmując się obowiązkami domowymi i dziećmi, których nie przestawała pilnować swym bacznym okiem.
Dzisiaj zaś, od wczesnego poranku, aż dopóki fabryczny gwizdek nie zagwiżdże, śpieszy się robotnica do
pracy i znów, gdy wieczór nadchodzi, na odgłos gwizdka, spieszy do domu, by przyszykować zupę dla
rodziny i zrobić to co najpotrzebniejsze, ażeby nazajutrz, po kilku zaledwie godzinach snu, na nowo
rozpocząć swoją uciążliwą robotę. Takie życie zamężnej robotnicy, to nie życie, to rzeczywiste ciężkie
więzienie, to katorga! Nie ma więc nic zadziwiającego w tym, że w takich warunkach życia węzły rodzinne
rozluźniają się i sama rodzina coraz to więcej rozpada się. Po trosze, lecz stale, wszystko to, co dawniej
czyniło rodzinę jedną całością, zanika wraz z jej trwałą podstawą. Rodzina przestaje być koniecznością dla
swych członków, jak również i dla państwa. Starodawne formy rodziny stają się jedynie przeszkodą.
Cóż to jest, co w czasach ubiegłych czyniło rodzinę tak silną? Nasamprzód ten fakt, że mąż i ojciec
utrzymywał rodzinę; następnie, że ognisko domowe było jednakowo potrzebnym dla wszystkich członków
rodziny i wreszcie, że dzieci były wychowywane przez rodziców. Cóż się z tego wszystkiego pozostało
dzisiaj? Mąż, jak już widzieliśmy, nie jest już więcej jedyną podporą rodziny; żona jego, pracująca poza
domem, stała się mu pod tym względem równą. Nauczyła się ona zarabiać na swoje życie, częstokroć
również na życie dzieci i nieraz męża. Pozostaje się więc tylko jedna funkcja dla rodziny do spełniania,
mianowicie: wychowywanie i utrzymywanie dzieci podczas ich młodocianych lat.
"

I dająca do myślenia konkluzja:

"
Lecz cóż zostanie się dla rodziny z chwilą, gdy wszystkie te prace indywidualnej gospodarki
znikną? Pozostają się dzieci. Lecz i tutaj społeczeństwo robotnicze pośpieszy z pomocą rodzinie, zastępując
sobą rodzinę; społeczeństwo stopniowo zajmie się wszystkim tym, co dawniej spoczywało na barkach
rodziców.
(...)
Dzięki staraniom komisariatu publicznego kształcenia i społecznego dobrobytu w sowieckiej Rosji, wielkie postępy są czynione i już wiele rzeczy zrobiono, by ułatwić rodzicom sprawę wychowywania i utrzymywania dzieci. Są domy dla niemowląt, instytucje pielęgniarskie, gdzie matki mogą pozostawić drobne dzieci na dzień cały, ochronki, kolonie i domy dla dzieci, szpitale i zdrowotne ustronia dla chorych dzieci, restauracje, bezpłatne pożywienie w szkołach, bezpłatne dostarczanie książek szkolnych, ciepłego ubrania i butów dla wychowanków zakładów szkolnych. Czy wszystko to nie wskazuje dostatecznie, że dziecko wychodzi poza granice rodziny i przechodzi spod opieki rodziców pod opiekę kolektywu?
(...)
Rodzina z przeszłości, drobna i ciasna, ze swymi sprzeczkami pomiędzy rodzicami, ze swym wyłącznym
interesowaniem się swymi dziećmi, nie zbuduje nam człowieka jutrzejszego społeczeństwa. Nasz „nowy
człowiek” w naszym nowym społeczeństwie, będzie zbudowany przez socjalistyczne organizacje, takie jak
miejsca zabawowe, ogrody, domy i wiele innych instytucji, w których dziecko spędzi większą część dnia
pod opieką wykwalifikowanych wychowawców i które stworzą środowisko, w którym dziecko będzie
mogło wyrosnąć na świadomego komunistę zdającego sobie sprawę z potrzeb solidarności, towarzyskości,
wzajemnej pomocy i przywiązania do życia kolektywnego.
"

http://skfm.dyktatura.info/download/kollontaj01.pdf

A oto fragment dokumentu Kościoła, Encyklika Divini Redemptoris (1937 r.):

‎"11. (...) W szczególności zaś komunizm sprzeciwia się istnieniu jakiejś specjalnej więzi kobiety z rodziną i domem. Głosząc zasadę emancypacji kobiety spod władzy męża, wyrywa ją z życia domowego i opieki nad dziećmi i rzuca, na równi z mężczyzną, w wir życia publicznego, zaprzęga ją do pracy w produkcji kolektywnej, a troskę o gospodarstwo domowe i potomstwo przerzuca na społeczność(9). Na koniec wydziera się rodzicom prawo wychowywania dzieci, przypisując je wyłącznie społeczności. Rodzice zatem, jeśli mogą wychowywać dzieci, to tylko w jej imieniu i z jej polecenia."

http://www.opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/pius_xi/encykliki/divini_redemptoris_19031937.html

Swoją drogą te wszystkie zapowiedzi realizują się na naszych oczach. Rządowi nie wystarcza obniżenie wieku nauczania do lat 5. Już słyszymy zapowiedzi obowiązkowej "nauki" przedszkolnej od lat 3! Rodzicowi już nie wolno też w Polsce decydować o tym, jakie metody wychowawcze i dyscyplinujące są dla jego dzieci odpowiednie. Ustawa o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie zakłada, że każdy rodzic jest potencjalnym agresorem w stosunku do dziecka, a jedyny ratunek przed tą agresją w pracownikach socjalnych."Czy wszystko to nie wskazuje dostatecznie, że dziecko wychodzi poza granice rodziny i przechodzi spod opieki rodziców pod opiekę kolektywu?"

Jaki sposób ma nasz premier na kryzys demograficzny? "Róbcie dzieci". Jasne! Kobiety, noście przez dziewięć miesięcy pod swoim sercem, a następnie z bólem i poświęceniem rodźcie dzieci po to by po urodzeniu oddać je państwu pod opiekę "kolektywu"! A później na blogach piszcie: "Swoją córeczkę widzę wieczorem max tylko przez godzinę (jak zdążę), do tego dochodzą wyjazdy służbowe prawie co tydzień na dwa/trzy dni.

Gryzie mnie oczywiście to, że moje dziecko większość dnia spędza z niania (kochaną panią ale jednak niania:) Martwi mnie to, jaki będzie to miało na nią wpływ. Bo to ja chcę ją uczyć, wychowywać i pokazywać świat.
Ale - nie chcę zrezygnować z pracy i zostać w domu. Potrzebuję własnego życia, nie jestem typem matki gotowej poświęcić wszystko dla dziecka."

wtorek, 22 lutego 2011

Miej scyzoryk, który dobrze tnie


„Ktoś zapytał mnie pewnego dnia – opowiada Baden-Powell – jaki jest najlepszy sposób na szczęście? Odpowiedziałem: zrób dobry uczynek każdego dnia i miej scyzoryk, który dobrze tnie.”

Dobry uczynek w umyśle skauta powinien być czymś więcej niż zewnętrznym przejawem naszej uprzejmości lub naszego poczucia moralnego obowiązku, to również przejaw naszej zręczności, naszej zdolności do wybrnięcia z kłopotów w każdej sytuacji. To powinien być dla nas samych sprawdzian czy jesteśmy zaradni we wszystkich okolicznościach. Oznacza to zawsze czujne zainteresowanie, wolę podejmowania każdego działania, które się nadarza. Wymusza decyzję wykonania zadania zawsze dobrze i do końca.

„Miej scyzoryk, który dobrze tnie” - Baden-Powell z właściwym sobie humorem ma oczywiście na myśli: miej siekierę dobrze naostrzoną, linę dobrze zwiniętą, torbę dobrze wyposażoną. Chce powiedzieć, że wszystko co jest przydatne powinno być zawsze gotowe do użycia. [ABC Camp]



poniedziałek, 21 lutego 2011

Czy One to wiedzą?

Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu mamy do czynienia w Polsce (za przykładem zresztą tzw. cywilizacji zachodniej) z czymś, co nazwałbym prześmiewczo „terrorem antylaktacyjnym”. Wzorem komunistycznych propagandystów pewne grupy próbują wmówić matkom, że istnieje coś takiego jak terror laktacyjny, i że nie jest on wewnętrznym głosem sumienia ale wyrzutem społeczeństwa...

...Społeczeństwo, jak wiemy, jest masą niezwykle nieprzewidywalną. Zazwyczaj działa „korzystnie” i w sposób absolutnie zachwycający „rozumie” wiele pomysłów, które trzeba przecież przeprowadzić w imię „postępu”. Nawet jeśli nie podchwyci ich od razu, jest wiele „autorytetów”, które wytłumaczą społeczeństwu jakie myślenie jest właściwe. A społeczeństwo, z charakterystyczną dla siebie nowoczesnością, zachowujące się przed chwilą jak „owce nie mające pasterza” w stadnym pędzie „mądrość nabędzie”. Czasem jednak obywatele zachowują się niesfornie i nie wszystkie zmiany tolerują. W tym przypadku na pewno robią to z zawiści. Zazdroszczą może, że młode matki, jeśli nie będą karmiły piersią szybciej się wzbogacą, a na dodatek, pracując na trzy etaty wzbogacą się potrójnie?...

Problem jest taki, że społeczeństwo w tym wypadku myli się i tak naprawdę nie wie, co powinno na ten temat sądzić. W związku z tym w państwie prawa (a jakże, ten przydomek może tłumaczyć niemal wszystko) są ogłaszane specjalnie konkursy, powstają fundacje, które nagradzają „właściwy” sposób myślenia. No więc mamy różne akcje typu: „Mama w pracy”, „Pracująca mama” itd... Naprawdę piękne inicjatywy ale po co w zasadzie te wszystkie akcje?

Gdyby od lat nie próbowano nam wmówić, że praca jest „okej”, pozwala nam się realizować, rozwijać, zachowywać równowagę psychiczną, Bóg wie co jeszcze, zapewne te wszystkie akcje nie miałyby najmniejszego sensu. Żadna kobieta nie dałaby się namówić na pracę, na „trzech etatach”. A tak, wiele osób uwierzyło już w bajkę o żelaznym wilku i szuka czegoś tam, gdzie nikt nigdy tego nie widział. Ma się wrażenie, że grzech pierworodny był błogosławieństwem, bo dzięki niemu możemy „w pocie czoła zdobyć pożywienie”, a tak mielibyśmy wszystko za darmo! A może właściwie to jest taki męski spisek. Bóg powiedział do Ewy „odtąd w bólu będziesz rodzić” i zataił zapewne, że konsekwencje grzechu pierworodnego, które spotkały Adama to nie jest żadna kara ale nagroda, a jeśli nawet kara to całkiem przyjemna! Wreszcie nie musimy się zadręczać jakimiś potrzebami wyższymi. Mamy naszą przyjemną pracę, dzięki której realizujemy się o wiele lepiej niż bez niej, zapominamy o miernej rzeczywistości i możemy jej poświęcić całe nasze życie, a na koniec umrzeć szczęśliwymi, że „zrealizowaliśmy” się uprzednio w pracy. Ewa poniosła wszystkie konsekwencje grzechu! Cóż za optymistyczna dla nas mężczyzn wizja życia!

Ja się jednak zaliczam do odmieńców. Ja w to nie wierzę. Nie wierzę, że praca uczyni mnie szczęśliwym i nie wierzę, że pozwoli mi na samorealizację. Tym bardziej nie wierzę, że praca uczyni kobiety bardziej szczęśliwymi niż macierzyństwo i karmienie własną piersią. Prawda jest taka, że większość ludzi „realizuje się” w pracy wykonując monotonne czynności, jak na przykład panie na poczcie, które walą pieczątką, albo panowie na budowie w inny sposób ciężko pracując. Nawet praca, które daje jakąś satysfakcję, pozwala coś osiągnąć, składa się z wielu dni trudów, w czasie których naprawdę trudno szukać wytchnienia i nie ma w niej miejsca na realizowanie jakichkolwiek wyższych potrzeb. Chyba, że ktoś idzie na skróty ale wtedy i tak, wcześniej czy później poniesie konsekwencje swoich czynów.

Osobiście wolałbym nie pracować. Wolałbym by pracowały za mnie moje aktywa. Swój wolny czas chętnie bym wykorzystywał na spotykanie się w klubach dyskusyjnych, działalność charytatywną i hobbystyczną. Zresztą chyba wszyscy mężczyźni wiedzą, że w „pracy” niczego nadzwyczajnego nie ma. Ale czy One to wiedzą?

czwartek, 17 lutego 2011

NPR - czy "jest OK"?

Zaprawdę dziwną to logiką, posługują się niektórzy katolicy, usprawiedliwiając swoje poparcie, a czasem wręcz promocję Naturalnego Planowania Rodziny. Kościół dopuszcza stosowanie tej metody w szczególnych przypadkach, jednakże wielu katolików promuje ją, tak jak byłby to nieodłączny element katolickiej rodziny, świadczący o jej jakości.

Otóż, jak twierdzą, stosowanie NPR w celu przeciwdziała zapłodnieniu, mimo braku obiektywnych przeszkód do posiadania dzieci, różni się od stosowania innych metod przeciwdziałania zapłodnieniu. Głównym argumentem jest to, że sztuczne metody antykoncepcji są ingerencją w naturalny rytm organizmu, w płodność albo, w przypadku metod mechanicznych, występuje ingerencja w intymną więź między małżonkami. W dyskusji podnoszony jest również argument o wolności, którą zostaliśmy przez Boga obdarzeni, również po to by zaplanować sobie rodzinę. Pragnę zaznaczyć, że sam do niedawna byłem bezkrytycznym zwolennikiem stosowania NPR bez ograniczeń. Od niedawna, w wyniku moich przemyśleń, inspirowanych kilkoma artykułami, zaczął do mnie docierać brak logiki i niekonsekwencja, w tym wybiórczym podejściu do antykoncepcji.

Co do argumentu ingerencji w płodność, ludzką biologię, argument taki mógłby zadowolić co najwyżej naturystę, wszakże nie katolika, który pragnie żyć, w codziennym swoim życiu Ewangelią, w czym nie zawsze biologia mu pomaga! Z punktu widzenia katolika liczy się cel i efekt działania. A cel i efekt w przypadku zarówno NPR, jak i sztucznej antykoncepcji jest ten sam. W obu przypadkach jest to uniknięcie ciąży, do której mogłoby dojść w wyniku współżycia. Ciekaw jestem jak się ma decyzja o przeciwdziałaniu zapłodnieniu metodą NPR do odpowiedzi na pytanie, które ksiądz zadaje w czasie zaślubin młodej parze: "Czy chcecie z miłością przyjąć i po katolicku wychować potomstwo, którym was Bóg obdarzy?".

W przypadku metod mechanicznych, niewątpliwie następuje ingerencja w akt małżeński. Jest to jednak tylko i wyłącznie argument przeciw stosowaniu sztucznej antykoncepcji. Ten fakt nie może być wytłumaczeniem dla stosowania NPR.

Argument o wolności do planowania sobie rodziny, wedle swoich pragnień, jako wytłumaczenie dla nieograniczonego stosowania NPR jest również nieuzasadniony. Dla mnie wystarczającym kontrargumentem jest odpowiedź na zacytowane wyżej pytanie zadawane podczas zaślubin. Czy znaczenie słowa "przyjąć" współcześnie wyewoluowało do znaczenia "zaplanować"? Cóż to za chęć przyjęcia Bożego daru, która stawia, zaplanowane przez rodziców limity? Kolejnym kontrargumentem jest możliwość całkowitej abstynencji do czasu zdecydowania się na dziecko. O ile całkowita abstynencja stoi w sprzeczności z celem małżeństwa i jej zamiar może być przeszkodą w zawarciu ważnego związku małżeńskiego, o tyle czasowa abstynencja jest uzasadniona, a nawet często konieczna ze względu na różne życiowe sytuacje. Czasowa abstynencja zakłada jednak całkowitą rezygnację ze współżycia na pewien okres. W przypadku stosowania NPR występuje współżycie i jednocześnie próba uniknięcia poczęcia. W tej sytuacji małżonkowie mogą być równie zamknięci na życie i bać się niechcianej ciąży jak małżonkowie stosujący inne metody antykoncepcji. Dlatego, moim zdaniem NPR może oddalać małżonków od siebie i od gotowości na przyjęcie nowego życia równie skutecznie, jak sztuczna antykoncepcja.

Doprawdy niesamowity jest dla mnie trend, który daje się zauważyć na niektórych katolickich forach. Otóż, panie opisują na nich jak radzą sobie, w tych trudnych chwilach, gdy "mają ochotę na męża" w momencie kulminacji cyklu miesiączkowego, a przecież zostały nauczone na naukach przedmałżeńskich, że każde dziecko musi być starannie "zaplanowane". Panie bynajmniej nie sprawiają wrażenia znajdujących się w bardzo trudnej sytuacji materialnej, bądź zdrowotnej. Są to też, z reguły panie młode, które nie mają dzieci w ogóle, czasem jedno lub dwoje. Moim zamiarem nie jest potępianie par, które w ten sposób postępują. Nie każdy musi być równie otwarty na Bożą łaskę, nie każdy dostaje wystarczającą ilość talentów. Ale, na litość Boską, dlaczego te pary mają być wzorem katolickiej rodziny? Dlaczego NPR jest promowane na katolickich kursach przedmałżeńskich? Chyba najwyższy czas by ktoś zaczął panie i ich mężów, stosujących NPR bez poważnej przyczyny uświadamiać, że ich trud i poświęcenie są zupełnie daremne i nagrody za to w Niebie nie otrzymają. A inna perspektywa jest taka wdzięczna: korzystać z uroków dni płodnych i przyjmować trud poczęcia, i wychowania dzieci, na Bożą chwałę!

środa, 16 lutego 2011

"społeczeństwo szwajcarskie nie dojrzało"

Blisko 60% Szwajcarów opowiedziało się w referendum przeciwko zakazowi przechowywania broni palnej w domach. Wedle pomysłodawców tegoż referendum "tradycja okazała się dla Szwajcarów ważniejsza niż zagrożenia, jakie niesie ze sobą posiadanie broni".

Na wstępie trzeba zadać sobie pytanie: jaki jest powód obowiązującego dziś pozwolenia na przechowywanie broni w szwajcarskich domach? Otóż Szwajcaria od wieków jest tzw. państwem neutralnym i unika uczestnictwa we wszelkich konfliktach zbrojnych. W związku z tym, szwajcarskie siły zbrojne, liczą jedynie ok. 3,5 tys. żołnierzy w służbie czynnej. Z tego powodu każdy mężczyzna, który ukończył 19-sty rok życia, zobowiązany jest do odbycia służby wojskowej. Jest to swego rodzaju męska inicjacja. Po jej odbyciu otrzymuje broń i amunicję (50 szt.), następnie ma obowiązek przez 10 lat utrzymywać tę broń w stanie gotowości do użycia i co roku uczestniczyć w wojskowych ćwiczeniach.

Nie poruszam tematu pozwolenia posiadania broni w ogóle. Wszakże, jeśli zakładamy, że Szwajcarzy mogą ignorować zakaz posiadania broni poza domem, równie dobrze możemy założyć, że mogą ignorować zakaz posiadania broni w ogóle. No więc jakie zagrożenia niesie ze sobą posiadanie broni palnej w domach?

Głównym argumentem pomysłodawców referendum jest to, że posiadając broń palną w domu łatwiej popełnić samobójstwo. Jest to słuszny argument wychodząc, z założenia, że państwo ma pierwszeństwo w decydowaniu o czyimś prywatnym życiu. Czy jest to słuszny argument z katolickiego punktu widzenia? Czy samo posiadanie broni może być przyczyną chęci popełnienia samobójstwa? Z pewnością nie! Samo posiadanie broni nie jest, z moralnego punktu widzenia ani dobre, ani złe. Jest to narzędzie, które podobnie jak siekiera może być wykorzystane w dobrym i złym celu. Z libertyńskiego punktu widzenia, ten argument również wydaje się zabawny. Oto przecież, w wielu państwach, lewicowe lobby walczą o prawo do "godnego umierania" poprzez eutanazję, jakże więc wytłumaczyć chęć ograniczenia możliwości skrócenia sobie życia przy użyciu broni palnej, która skraca ból umierania i w tym sensie ułatwia popełnienie samobójstwa?

Faktem jest, że posiadanie broni w Szwajcarskich domach, a przez to zdolność społeczeństwa szwajcarskiego do obrony cywilnej, w razie agresji zewnętrznej, może być niedoścignionym wzorem dla innych społeczeństw. Prowadzenie działań wojennych przeciwko Szwajcarom, na ich własnym terenie, musiało by być dla ewentualnego agresora przekleństwem. Szwajcarska rzeczywistość powoduje też, że każdy złodziej poważnie przemyśli ewentualny rabunek helweckiego domostwa, a każdy szwajcarski mężczyzna może czuć się odpowiedzialny za bezpieczeństwo swojego domu i kraju. Czy w związku z tym, warto rezygnować z tych wszystkich korzyści, ze względu na małą grupę samobójców, którzy zawsze mogą znaleźć alternatywne rozwiązanie by osiągnąć cel, którym jest pozbawienie siebie życia?

Gdybym był Szwajcarem też uznałbym, że nie warto!